Zbyszek Falkowski był etatowym dziennikarzem w miesięczniku „Nasz Klub”. Jakoś nigdy w rozmowach o nim nie używało się jego imienia, zawsze po prostu mówiło się Falkowski. Pracę w redakcji rozpoczął chyba zaraz po jej powstaniu i pracował tu do ostatnich jej dni („Nasz Klub” nie przetrwał stanu wojennego). Pisał reportaże z imprez kulturalnych odbywających się na bliskiej i dalekiej prowincji, artykuły o działalności placówek kulturalnych rozsianych po Polsce. Przeprowadzał wywiady z ludźmi odpowiedzialnymi za szerzenie kultury w kraju, w województwach, w powiatach. Spotykał się z regionalnymi pracownikami dużych i małych placówek kulturalnych.

Ta jego twórczość dziennikarska wymagała ciągłych podróży po kraju. Przemierzał Polskę wzdłuż i wszerz. Docierał do najdalszych jej zakątków. Wyspecjalizował się w rozliczaniu delegacji służbowych. Nikt jak on nie potrafił lepiej wyliczyć kosztów podróży, dobrać najkorzystniejszych połączeń autobusowych, pociągowych, obliczyć kilometry przebyte na piechotę. Nie wiem ,czy ktoś inny oprócz niego wstawiał do delegacji pozycję „piechota”. Były to nędzne grosiki za kilometr przebytej drogi, ale Zbyszek wyliczał skrupulatnie wszystkie swoje przemarsze.

Zbyszek do Warszawy przybył z Ostrołęki. Tam jego rodzina miał dość duży dom na przedmieściach niedaleko Narwi. Do redakcji  ściągnęła go Magda Czaputowicz. Miał też w Warszawie rozmaite, czasem dziwne znajomości i potrafił załatwiać sprawy wydawałoby  się nie do załatwienia.

Jakimś sposobem wszedł w posiadanie dużego strychu na zapleczach Nowego Światu, w pobliżu Świętokrzyskiej. Strychu zaadaptowanego na mieszkalny. Tu zamieszkał z żoną Basią, tu urodzili się jego dwaj synowie – Piotruś i Bartek. Teraz stał się naszym dość bliskim sąsiadem. Przychodził często w odwiedziny sam lub z Pawełkiem.

Któregoś dnia obwieścił, że właśnie wyjeżdża do Indii na młodzieżowy obóz… i wyjechał. Wyjechał z grupą ludzi zorganizowaną chyba przez organa Związku Młodzieży Wiejskiej mającą zająć się właśnie w Indiach budową jakiejś drogi. Przedsięwzięcie było samo w sobie dość niecodzienne, zwłaszcza w czasach, kiedy wszelkie podróże zagraniczne były prawie niemożliwe.  Po powrocie niewiele opowiadał o tej swojej  podróży i o całej eskapadzie.

Najbardziej niezwykłym i zarazem najbardziej spektakularnym przedsięwzięciem Zbyszka było zorganizowanie spływu tratwą po Narwi. Spływ odbył się pod sztandarami „Naszego Klubu”, pod patronatem ZMW i władz powiatowych nadnarwiańskich miejscowości. Sponsorowany przez jakieś miejscowe władze i Zarząd ZMW.

Narew – prawy dopływ Wisły, rzeka długości  484 km przepływająca przez północno-wschodnią Polskę. Początek swój bierze na Białorusi w północno-wschodniej części Puszczy Białowieskiej. Jest rzeką nizinną, tworzy rozległe powierzchnie bagien, błot, torfowisk, płynie siecią rozgałęziających się i łączących koryt.

Przygoda z tratwą rozpoczęła się gdzieś wśród lasów w pobliżu polsko-białoruskiej granicy. Tu, pod wodzą Zbyszka, zjechała ekipa budowniczych tratwy. Redakcję „Naszego Klubu” reprezentowali Zbyszek z żoną Basią, Staszek Kukla – ówczesny zastępca naczelnego, Miecio (z nieodłącznym aparatem fotograficznym), ja i nasza cocker-spanielka Tina. Przybyli też dziennikarze z zaprzyjaźnionych redakcji dla wsi oraz miejscowi wieśniacy, specjaliści od obróbki drewna.

Na rozległej polanie leżały niedawno ścięte pnie ogromnych sosen. Wybrano te nadające się najbardziej do budowy naszej tratwy. Okorowane załadowano do wagoniku leśnej kolejki. Ekipa budowniczych rozsiadła się wygodnie na tym ładunku. I już po chwili pociąg ruszył w kierunku rzeki, w pobliże miejsca, gdzie miała powstać tratwa.

Budowę tratwy nadzorowali prawdziwi oryle, czyli flisacy. Udało się Zbyszkowi wynaleźć dwóch starszych panów, dawnych specjalistów od spławu drewna. Zbudowano tratwę dwuczęściową. Jej przednią, mniejszą część zajmowała kuchnia. Tu na niewielkim ognisku można było przyrządzać gorące dania. Na końcu drugiej, większej części wybudowano szałas zakryty z wierzchu plandeką chroniącą od wiatru i ewentualnych deszczy. 

Pod wieczór nasza jednostka pływająca była gotowa do wodowania. Nadano jej imię „Kaczka”. Z braku burty imię to wyrysował Miecio na kawałku dykty. Uroczyście, odepchnięta od brzegu długim drągiem, wypłynęła na wody Narwi podziwiana i żegnana przez licznie zgromadzonych na moście mieszkańców pobliskiej wsi.

Późnym wieczorem goście zaproszeni na uroczystą inaugurację podróży oddalili się do domów. Staszek, Miecio, Tina i ja wróciliśmy do Warszawy. W dalszą drogę popłynęli już tylko Zbyszek z Basią.

Późnym wieczorem goście zaproszeni na uroczystą inaugurację podróży oddalili się do domów. Staszek, Miecio, Tina i ja powróciliśmy do Warszawy. W dalszą drogę popłynęli już tylko Zbyszek z Basią.

Przez niemal dwa tygodnie nie było żadnej wieści od podróżników, aż w końcu zadzwonił telefon do redakcji, że zbliżają się do Łomży, będą tam w niedzielę. Zapadła szybka decyzja – jedziemy z nimi się spotkać. Staszek załatwił jakiś służbowy samochód. Mogli zabrać cztery osoby, a więc Staszek, Maks Adamski – chyba wtedy sekretarz redakcji, Olek – czternastoletni syn Gienia Kaczmarczyka – naczelnego redakcji, i ja z Tiną. Miecio namówił kolegę Józia Podgórskiego, zaprzyjaźnionego fotografa, posiadacza motoru z przyczepą, żeby pojechał z nim do Łomży, zabierając ze sobą Igę, ówczesną Józiową żonę.

Dojechaliśmy samochodem do Łomży i dalej jadąc wzdłuż brzegu Narwi, wypatrywaliśmy naszych flisaków. Spotkaliśmy ich już grubo po południu. Do Łomży mieli jeszcze kawał drogi. Oprócz Zbyszka i Basi płynął z nimi Andrzejek. Młody człowiek dołączył do wyprawy w okolicach Łap. Andrzejek znał dobrze rozlewiska rzeki, płynął tu trochę jako cicerone i dzięki jego pomocy udało się Zbyszkowi nie zagubić się na zawsze w zdradliwych meandrach rzeki.

Powitani radośnie przenieśliśmy się na tratwę. Płynęła nieśpiesznie dalej…

Nadciągnął wieczór, chłopcy przygotowali kolację. Niestety wciąż nie było Miecia, już dawno powinni byli przyjechać. Mimo moich próśb o zatrzymanie się Zbyszek postanowił dalej płynąć, nie czekając i nie biorąc pod uwagę ostrzeżeń tubylców, że prowadzone są prace melioracyjne i rzeką może nie da się przepłynąć.

Zbyszek miał zawsze zapędy wodzowskie. Gdy zaczęło się robić ciemno, zarządził głosem nieznoszącym sprzeciwu, że on, Staszek i Maks zostają przy ognisku, a Basia, Andrzejek, Olek i ja mamy natychmiast iść spać do szałasu. Cóż było robić, udaliśmy się do szałasu, ale jakoś nikomu nie było do spania, jakoś było straszno. Zawiesiliśmy wejście plandeką i przy świetle latarki zajęliśmy się grą w karty.  

Gdzieś koło północy usłyszeliśmy jakieś uderzenie. Gwałtownie zgasło ognisko i pierwsza część tratwy zaczęła się zanurzać w wodzie. Nasza część przechyliła się mocno w lewą stronę. Słychać było szczęk spadających do wody metalowych garnków i naczyń. Przerażeni wyskoczyliśmy z szałasu. Było ciemno, nasza tratwa ustawiła się pod kątem do tafli wody. No cóż, jak się później okazało, melioratorzy rzeki  przeciągnęli stalową linę łączącą jej dwa brzegi. Tratwa po zderzeniu z liną zatrzymała się gwałtownie i zmieniła drastycznie swoje położenie. Do brzegu było parę metrów. Rozpoczęła się ewakuacja na brzeg po jakiejś oderwanej desce. Resztę nocy spędziliśmy, susząc rzeczy przy rozpalonym naprędce ognisku.

Rano, mimo sprzeciwów Zbyszka,  wyruszyłam z Tiną na poszukiwanie motocyklistów. Z jakiejś pobliskiej wioski dojechałam autobusem do następnego przystanku i tu ich właśnie spotkałam. Wczoraj popsuł im się motor i nie zdążyli naprawić go przed nocą. Józio wrócił do Warszawy, Iga powędrowała z nami na tratwę.

Tratwę już przywrócono do właściwego położenia, udało się też jakoś skasować przeszkodę. Miecio włączył się w akcję wyławiania z dna rzeki utraconych sprzętów.

Około południa akcja ratunkowa została zakończona. Dopłynęliśmy do Łomży i wyruszyliśmy na przechadzkę po miasteczku. Na ryneczku spotkaliśmy dwóch spacerujących marynarzy, przyjechali tu na urlop do rodziny. Zaproszeni z zachwytem oglądali naszą „Kaczkę”.

Wieczorem odjechaliśmy autobusem do Warszawy, by czym prędzej przygotować fotoreportaż do najbliższego numeru „Naszego Klubu”.

Zbyszek z Basią popłynęli dalej. Do Warszawy powrócili po kilku dniach. Według relacji Zbyszka awaria tratwy w okolicach Ostrołęki uniemożliwiła dalszy spływ. Mówiono sobie po cichu, że pewnie drewno było potrzebne w domu Zbyszkowych rodziców…

Foto. Mieczysław Bukowczyk