Podróż kamperem na Elbę trwała 8 dni. Po powrocie do Grefelfingu Agencja Reklamowa Andrzeja powróciła do codziennych zajęć. Zgłosił się stały klient – właściciel biura podróży. Przyniósł materiały do katalogu z ofertami na sezon zimowy. Wprawdzie do zimy jeszcze daleko, ale katalog miał być grubą księgą z dużą liczbą ilustracji przygotowaną niemal kompletnie do druku. Niemal kompletnie, bo jedynie bez wstawionych cen. Ceny miały być umieszczone zaraz po tym, kiedy konkurencja pokaże swoje oferty, a on od razu wstawi nieco niższe ceny i natychmiast wydrukuje.

W dni powszednie Miecio trochę pomagał Andrzejowi w pracach, ja towarzyszyłam Hani w wyprawach po rożne zakupy w Monachium i w okolicznych miasteczkach. Szczególnie te wyjazdy do Monachium były atrakcyjne, zawsze coś nowego można było wypatrzeć.

Wieczorem chodziło się na spacery, czasem oglądało jakieś filmy w telewizji. Niekiedy jeździło się do Monachium do kina lub na piwo do Bierstube na Turkenstrasse. Andrzej lubił tę piwiarnię ze względu na jej historię, bo ona była tu jeszcze dawno przed wojną, przed narodzeniem faszyzmu. Piwo podawano w firmowych kielichach z cienkiego szkła na wysokiej nóżce. Dzięki tym wyprawom do kina obejrzałam parę filmów, które w Polsce pojawiły się dopiero po latach, między innymi „Nieustraszeni pogromcy wampirów” Polańskiego.

Najwspanialsze były weekendy, w które wyjeżdżało się na wycieczki zagraniczne.

W piątkowe popołudnie Andrzej ogłosił, że jedziemy nad Gardę, i zarządził szybkie pakowanie samochodu. Garda to wspaniałe jezioro położone w górach, największe we Włoszech i najpiękniejsze.

Pojechaliśmy z namiotem i deską surfingową. Andrzej niedawno ukończył kurs windsurfingu i chciał wypróbować swoje nowo nabyte umiejętności. Nad Gardę przyjeżdżali windsurferzy z różnych stron Europy, bo tu zawsze wieją wspaniałe wiatry. Miecio też spróbował popłynąć na desce i okazało się, że świetnie sobie radzi, niemal tak dobrze jak Andrzej po kursie. Hania nie była amatorką pływania na desce, wolała spacery po plaży. więc jej radośnie w tym towarzyszyłam. Przy moim lęku przed wodą nawet sobie nie wyobrażałam, że mogłabym wypłynąć na to ogromne jezioro.

Zmęczeni wodą i plażą w niedzielne przedpołudnie wyruszyliśmy na wycieczkę wokół jeziora. Zwiedzamy prześliczne małe miasteczka z wąziuteńkimi uliczkami. Fragment tej drogi wiedzie krużgankami tunelu wykutego w skale przybrzeżnej góry. Późnym wieczorem wróciliśmy do domu.

Trzecim zagranicznym kierunkiem wycieczkowym tego lata była Szwajcaria. Wyjazd wczesnym rankiem. Andrzej zaplanował, że o dziesiątej mamy być w Zurychu na śniadaniu w jego ulubionej kawiarence przy Banhofstrasse, gdzie zwykle zamawia kawę i jajecznicę. Hania opowiedziała, że w owej kawiarence spotykają siwą, starszą panią w czarnej koronkowej sukience. Zwykle siedzi przy tym samym stoliku pod oknem.

Dojechaliśmy zgodnie z planem. Zasiedliśmy na stołkach przy barze w tej kawiarni. Andrzej zamówił dla wszystkich kawę i jajecznicę. Kawa była świetna, smaczna jajecznica, a w rogu sali, przy stoliku pod oknem, pani w czarnej koronkowej sukience pochylała się nad filiżanką, przeglądając gazetę.

Po śniadaniu wyruszyliśmy w miasto. Andrzej wszedł do sklepu z męską garderobą i po paru przymiarkach już był ubrany w nową koszulę i nowe spodnie. Jeszcze dobierał pasek. Hania oznajmiła, że w tej sytuacji ona pójdzie kupić sukienkę. Zaproponowała też, że jeżeli nie chcemy jej towarzyszyć, to możemy pójść na pchli targ, znajdujący się dwie przecznice dalej, a oni nas tam znajdą. Bardzo nam się ten pomysł spodobał, bo i Miecio i ja lubimy chodzić po różnych targach i bazarach. Oglądaliśmy najrozmaitsze, często bardzo piękne przedmioty porozkładane przez sprzedawców. Przy naszych zasobach finansowych pozostawało poprzestać tylko na oglądaniu.

Z Monachium do Zurychu samochodem to około 3,5 godziny. Andrzej lubił tu przyjeżdżać po zakupy. Wszystko tu takie stabilne, przewidywalne, eleganckie.

Późnym południem skierowaliśmy się w stronę Rapperswil. W Rapperswil mieszkał znajomy Andrzeja, mieli jakieś wspólne biznesy. Zaprasza nas na kolację w restauracji serwującej dania rybne z ryb łowionych w zuryskim jeziorze.

Wybrana przeze mnie rybka była pyszna i jako pierwsza zjadłam to kolacyjne danie. Kelner szybko zabrał opustoszony talerz, ale ku mojemu zaskoczeniu przyniósł po chwili nowy talerz z taką samą rybką. Andrzej spojrzał na mnie z nieukrywanym zdziwieniem i zapytał: „Zamówiłaś drugą porcję?”. Restauracja była droga, a za kolację miał płacić kolega Andrzeja. Kiedy zaprzeczyłam, wezwał kelnera i powiedział, że przypadkowo podał rybę po raz drugi. Kelner spokojnie wyjaśnił, że to nie jest pomyłka. Po prostu tu dania podaje się w dwóch częściach, żeby klient nie musiał jeść wyziębionych potraw. No i okazało się, że nawet Andrzeja potrafili czymś zadziwić w tej Szwajcarii.

Po kolacji znajomy Andrzeja oddalił się do domu, a my jeszcze spacerowaliśmy po pustych uliczkach, zaglądaliśmy do winiarni. Tym razem nocowaliśmy w sympatycznym hotelu.

W niedzielę zwiedzaliśmy miasteczko i niespiesznie wyruszyliśmy w powrotną drogę przez region Appenzell, małą rolniczą krainę słynącą z wyrobu najwspanialszych serów. Po drodze zatrzymywaliśmy się w gospodarstwach producentów, odwiedzając ich przydomowe sklepiki. W każdym sery robione według własnych receptur. Gospodarze serdecznie witają gości, zachęcają do spróbowania ich wyrobów, więc próbujemy, sery są pyszne. Andrzej robi serowe zakupy, z trudem podejmując decyzje dotyczące wyboru.

Nad Jeziorem Badeńskim w niewielkiej restauracji w karcie dań są żabie udka. Postanowiłam spróbować tego specjału. Te żabie udka, smażone w złocistej panierce, podano na patelence ustawionej na podgrzewaczu, żeby broń Boże nie ostygły. Danie było delikatne i byłam bardzo zadowolona z wyboru, a przy tym było to jeszcze jedno niezwykłe wspomnienie kulinarne z tych wakacji.

Pisząc tę drugą część wspomnień z wakacji 1980, zastanawiałam się, czym by to zilustrować. Zdjęcia z Elby otrzymane od Hani zostały już wykorzystane, a innych nie mam. Spojrzałam jeszcze raz na fotki z pierwszego odcinka i nagłe olśnienie – przecież Miecio na zdjęciu ma w ręku aparat fotograficzny! Wyjęłam tekturowe pudło – archiwum filmów. Część w specjalnych albumach z wglądówkami, część pociętych po sześć klatek i starannie pozawijanych w kartki papieru opatrzone numerami, przewiązane wstążeczką w paczuszki po 50 sztuk i do nich kartoniki z wglądówkami, ale jeszcze, na dnie pudła, zawiniątka bez wglądówek, jedynie opatrzone notatkami zapisanymi naprędce długopisem: „RFN”, „Niemcy”, „Rok 1980” … To były zdjęcia pamiątkowe, z różnych wakacji, jedynie wywołane filmy, z których nigdy nie zostały wykonane odbitki. Bo przecież, żeby zrobić choćby wglądówki, trzeba by było rozstawić całe laboratorium w łazience. Spędzać długie godziny z powiększalnikiem i nad kuwetami, a potem jeszcze suszyć na fotograficznej suszarce.

Tak odkryłam filmy, o których zapomniałam, i tak po kilku godzinach przy skanerze udało mi się po czterdziestu latach obejrzeć w komputerze 165 zdjęć z tych pięknych wakacji.

Teraz stanęło przede mną nowe zadanie – przejrzeć zawartość pozostałych zawiniątek.