Zalew Slapski

Był rok 1976, a może 1978, koniec czerwca. Popołudniową godziną powrócił Miecio z redakcji i tak jakoś od niechcenia powiedział:

– A dziś z RSW (Robotnicza Spółdzielnia Wydawnicza „Prasa-Książka-Ruch”) przysłali informację o wczasach w Czechosłowacji. Są trzy miejsca na Warszawę. Ciekawe, dla kogo to?

– No to napiszmy podanie – zaproponowałam radośnie.

– Podanie pisać? Przecież to jest bez szans.

­– Ale jak się nie napisze, to będzie bez szans na pewno.

Po tej krótkiej wymianie zdań zasiadłam do pisania podania. Napisałam, jakim to wielce zaangażowanym pracownikiem redakcji „Nasz Klub” jest Miecio i że ja też jestem jej stałym współpracownikiem i udzielam się też w paru innych redakcjach, a poza tym od kilku już lat jestem nauczycielką w Technikum Architektoniczno-Budowlanym.

Następnego dnia udałam się do RSW, do biura pani kadrowej. Pani kadrowa obejrzała uważnie wręczone jej podanie, potem przyjrzała mi się z lekką dezaprobatą i powiedziała, że jej syn chodził w tym roku do pierwszej klasy w Technikum Architektoniczno-Budowlanym. Potem dodała, że pokój jest trzyosobowy, a nas jest tylko dwoje. Powiedziałam natychmiast, że ta trzecia osoba w tym pokoju wcale by nam nie przeszkadzała.

Po wyjściu z gabinetu pani kadrowej pomyślałam o jej słowach. Powiedziała „chodził”, a więc już nie chodzi, a jeszcze rok szkolny się nie skończył. Tu sobie skojarzyłam naprędce, że pani kadrowa ma takie same nazwisko, jak miał uczeń wyrzucony z pierwszej klasy po pierwszym semestrze. Wniosek o usunięcie ze szkoły złożyła jego wychowawczyni, a rada pedagogiczna zatwierdziła. No cóż, szkoda… teraz to już na pewno nic z tego nie wyjdzie. Niepotrzebnie rozpędziłam się z tą szkołą. Chociaż na moje szczęście ja nie uczyłam w klasach pierwszych.

A jednak wyszło. W środku lipca wyruszyliśmy pociągiem do Pragi i stamtąd nad Zalew Slapski do ośrodka rekreacyjnego dla dziennikarzy.

Naszą współlokatorkę poznaliśmy przy przydzielaniu pokoi. Była redaktorką w tygodniku „Przyjaciółka”, chyba z długim stażem. Oznajmiła, że w pociągu zaprzyjaźniła się z dwoma paniami i właśnie załatwiła mieszkanie z nimi w pokoju trzyosobowym. W tej sytuacji nam zaproponowano zamieszkanie w dwurodzinnym domku kempingowym. Ta propozycja bardzo mi się podobała. Tym bardziej okazała się korzystna, że rodzina zajmująca drugą część domku przyjechała dwa dni później i wyjechała pięć dni wcześniej.

Ośrodek wczasowy był usytuowany nad zalewem. Z Polski było tylko 10 osób, po 10 osób było też ze Słowacji i z Moraw. Resztę wczasowiczów stanowili Czesi. Jak się szybko zorientowałam, Słowacy nie przepadali za Czechami.

Wczasowicze mogli bezpłatnie korzystać z wiosłowych łodzi i nie potrzebna była do ich wypożyczenia, w odróżnieniu od polskich obyczajów, posiadanie karty pływackiej. Nie trzeba też było karty wędkarza zezwalającej na połów ryb. Miecio był zachwycony. Mógł spędzać długie godziny na łódce z wędką w ręku, chociaż nie miał żadnych sukcesów łowieckich, bo przecież i tak ryby nie byłyby nam do niczego potrzebne. Ja dłubałam coś na szydełku i pracowicie uczyłam się czeskiego z nabytych przed wyjazdem rozmówek. Dziwne były niektóre fragmenty proponowanych rozmów. Pozostał mi w pamięci jeden z nich: zblaznil se na radiu,co w obecnym tłumaczeniu Google znaczy: „oszalał w radiu”.

W tym czeskim domu wczasowym wszystko było jakieś prostsze niż w Polsce. Kierownik placówki osobiście nadzorował prace porządkowe, wypożyczał dodatkowe wtyczki, wypożyczał też sprzęt pływający, robił drobne naprawy. Żona kierownika zajmowała się kuchnią. Na obiadach zupę można było pobierać w dowolnych ilościach i do wyboru dwa zestawy drugiego dania. Ale wyboru trzeba było dokonać przy obiedzie dnia poprzedniego. W zależności od tego, co się wybrało, otrzymywało się różową karteczkę z wpisanym numerkiem „1” lub „2”, którą się wręczało pani kucharce przy odbiorze dania. Tym sposobem kuchnia wiedziała, ile czego ma przygotować. Zdecydowaną innowacją żywieniową dla polskiej grupy były kolacje o 18.00, a na nich jakieś ciepłe danie. Nawet pewna niezadowolona grupa zamierzała protestować i domagać się kanapek z wędliną. Te żądania były dla mnie absurdalne, zwłaszcza gdy w Polsce mięso, tak jak i większość produktów, było tylko na kartki, i na dodatek trudno zdobywalne. Na szczęście zaprzyjaźniony z nami dziennikarz ze Szczecina powiedział głośno, co myśli na temat tych pretensji, i dodał, że on na przykład zawsze marzył o ciepłych kolacjach. Przeciwnikom ciepłych kolacji zrobiło się jakoś głupio.

Specjalną atrakcją niedzielnego przedpołudnia były, szumnie zapowiadane wyścigi samochodowe. Jak mówiono Formuły 1. Oczywiście poszliśmy oglądać i Miecio wykonał mini fotoreportaż.

Jeden dzień wczasów poświęciliśmy na wycieczkę do Pragi. Miastem byłam oczarowana. Most Karola, Zamek, Złota Uliczka… Żeby sobie o nim przypominać, kupiłam w napotkanym antykwariacie piękną maleńką szklaną szkatułkę z malowidłem na wieczku, uszczuplając znacznie nasze wątłe zasoby finansowe. Złotówka wtedy była walutą niewymienną, a na wyjazdy zagraniczne można było zakupić jedynie określoną odgórnie, bardzo niewielką sumę pieniędzy kraju, do którego się wyruszało. Na szczęście w tamtych czasach jeszcze nie wymyślono biletów wstępu do zwiedzanych obiektów.

Praga była wtedy miastem innym niż dziś. Na ulicach nie widziało się turystów. W tamtych czasach turystyka była ograniczona do minimum. Lepiej było nie wpuszczać do kraju obcych, a swoich raczej nigdzie nie wypuszczać.

Pod koniec wczasów organizatorzy przygotowali dla uczestników turnusu imprezę. Po kolacji zestawiono stoliki – powstał jeden długi stół. Zgromadzeni zasiedli przy stole, wszyscy otrzymali lampkę wina. Po krótkiej przemowie przewodniczącego Związku Zawodowego „Rudégo Práva” (gazety codziennej – odpowiednika polskiej „Trybuny Ludu”) wzniesiono toast ku czci… Pan kierownik ośrodka otworzył sklepik, w którym można było już indywidualnie nabywać wina z pobliskiej winnicy.

Mnie spotkała bardzo miła niespodzianka, no i wielki zaszczyt. Pan przewodniczącego Związku Zawodowego „Rudégo Práva” wręczył mi osobiście butelkę wina, jako osobie z polskiej grupy, która najlepiej opanowała język czeski. Moja codzienna lektura czesko-polskich rozmówek została doceniona.

Przy winie rozpoczęły się rozmowy międzynarodowe. Przysiedli się do nas dwaj bardzo sympatyczni dziennikarze z czeskiego miesięcznika kulturalnego. Rozmowa rozwijała się wesoło. Zeszło też na jakieś tematy lekko polityczne. Kiedy następnego ranka spotkaliśmy ich w drodze na śniadanie, na radosne powitanie odpowiedzieli bardzo oszczędnie i oddalili się w pośpiechu. Widocznie, kiedy przypomnieli sobie o poranku, o czym to przy winku rozmawiali z obcokrajowcami, woleli na wszelki wypadek nie podtrzymywać tej znajomości. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że w całej Czechosłowacji był dużo większy zamordyzm niż w Polsce.

Moje książki: Opowiastki szare i kolorowe
Informacja o moich książkach
Ebooki znalazły się na Legimi