Żeńska Szkoła Architektury była szkołą z tradycjami. W roku 1927 z inicjatywy trzech architektów, Władysława Jastrzębskiego, Aleksandra Kapuścińskiego i Mieczysława Popiela, powstała dwuletnia szkoła pod nazwą Żeńskie Kursy Architektoniczne, w roku 1931 przekształcona w trzyletnią Żeńską Szkołę Architektury, nazywaną popularnie „szkołą żon”.

Program nauczania oprócz przedmiotów o kierunku budowlanym przewidywał też wzbogacanie wyobraźni, rozbudzanie zamiłowania do sztuki, rozwijanie umiejętności graficznych. W 1937 roku na Światowej Wystawie w Paryżu szkoła otrzymała Złoty Medal i Dyplom Honorowy za prace w dziedzinie szkolnictwa zawodowego wszystkich stopni.

Wybuch wojny w 1939 roku przerwał działalność szkoły, ale na krótko. Już w roku 1940, decyzją władz okupacyjnych, szkoła otwarła swe podwoje, tyle że okres nauczania skrócony został do lat dwóch. Nie zmniejszyło to liczby nauczanych przedmiotów, a nawet doszły nowe: „Słońce w architekturze” i „Muzykologia”. Zajęcia z projektowania wzbogaciły koncerty Wandy i Kazimierza Wiłkomirskich z odpowiednio do projektu dobieranymi utworami.

Po wojnie, w czasach stalinowskich, szkoła przestała istnieć. Nie był to rodzaj szkoły odpowiedni dla „okresu błędów i wypaczeń”, preferującego prostotę myślenia. Dopiero gomułkowska „odwilż” dała szansę Władysławowi Jastrzębskiemu na przywrócenie tej jedynej w swoim rodzaju placówki oświatowej. I tak w roku 1957 szkoła rozpoczęła nową kartę w swojej historii. Dyrektorem został Jastrzębski, a po jego śmierci, w roku 1958, funkcję tę objął absolwent Politechniki Lwowskiej, Konstanty Kokozow – architekt z wielkimi ambicjami. To dzięki jego staraniom i jego pracy nad projektem szkoła otrzymała swój własny, świetnie jak na owe czasy wyposażony budynek na ulicy Przyrynek 9 na warszawskim Nowym Mieście. Szkoła działała na dwie zmiany: rano Technikum Architektoniczno-Budowlane, po południu studium pomaturalne – Żeńska Szkoła Architektury – ukochane dziecko dyrektora Kokozowa.

Dyrektor bardzo starannie dobierał kadrę pedagogiczną. Większość nauczycieli przedmiotów zawodowych stanowili architekci zatrudnieni w biurach projektów, tu pracowali na ogół na pół etatu. Było to o tyle korzystne, że byli na bieżąco ze wszystkim, co się aktualnie w budownictwie działo. Pracowało w tej szkole wielu wspaniałych ludzi kochających swój zawód, zaangażowanych w życie szkoły. Osoby, które wspominam, z którymi byłam najbardziej zaprzyjaźniona, to Kazimierz Muszyński, Tadeusz Listkiewicz, Leon Marek Suzin i dla mnie najważniejsza – Janina Kucharska, zawsze pogodna, zawsze mi życzliwa, chętnie służąca radą i pomocą.

Pan Kazimierz Muszyński był człowiekiem pełnym humoru i świetnym rysownikiem, pamiętam jego karykaturki powstające na radach pedagogicznych. Zdarzyła się też sytuacja, w której jego talent pozwolił rozwikłać zagadkę kryminalną. Wydarzyła się w szkole jakaś poważna kradzież. Przyszła milicja i przepytywano nauczycieli, czy nie widziano kogoś obcego. Zapytany o to pan Kazimierz powiedział, że spotkał na korytarzu jakiegoś mężczyznę w tej przecież żeńskiej szkole. Zapytany, jak on wyglądał, odpowiedział, że nie pamięta, ale narysował naprędce portrecik. Ucieszyła się bardzo milicja – był to właśnie znany dobrze złodziejaszek, nie trzeba było długo prowadzić poszukiwań.

Dyrektor Kokozow zabiegał o dobre stosunki interpersonalne zespołu, o jego integrację, wspólny udział w szkolnych imprezach, uroczystościach. Walczył w kuratorium o pozostawienie unikatowości placówki, o pozostawianie w programie nauczania przedmiotów dobranych do tego specjalnego profilu – szkoły trochę budowlanej, a trochę artystycznej.

O przyjęciu do szkoły decydował egzamin z rysunku odręcznego i osobista rozmowa kandydatki z komisją nauczycielską. Starano się wyszukiwać dziewczyny szczególnie uzdolnione. Nie było to nawet zbyt trudne zadanie, gdyż szkoła, początkowo wyłącznie żeńska, cieszyła się dużym zainteresowaniem.

I to tu właśnie rozpoczęła się moja przygoda ze szkołą architektury.

W pięknym, dużym pokoju nauczycielskim stały stoły ustawione w dwóch rzędach. W rzędzie od ściany zasiadały na przerwach panie nauczycielki przedmiotów ogólnokształcących, w o wiele dłuższym rzędzie od strony okien – nauczyciele przedmiotów zawodowych. Ja, mimo iż znalazłam się w szkole jako nauczycielka matematyki, wybrałam sobie miejsce przy stole pod oknem. Było to zdecydowanie świetne pociągnięcie. Pod ścianą rozmowy na przerwach obracały się niemal wyłącznie wokół wydarzeń szkolnych, plotek, problemów dnia codziennego. Pod oknami rozmawiano na rozmaite tematy, o nowościach w architekturze, o sztuce, czasem o polityce, o problemach miasta, kraju, opowiadano zabawne historyjki…  

W niedługim czasie z nauczycielki matematyki przeobraziłam się w nauczycielkę przedmiotów zawodowych w obydwu szkołach. Początkowo była to mechanika budowli (statyka z wytrzymałością), potem doszły inne przedmioty: kosztorysowanie, organizacja pracy, projektowanie konstrukcyjne, materiały budowlane, konstrukcje stalowe, BHP, a nawet rysunek odręczny nauczany w parze z kolegą Bieleckim (do korekty rysunków na lekcjach przewidywano dwie osoby). W odróżnieniu od większości koleżeństwa ja nie lubiłam monotonii, uczenia ciągle tego samego, powtarzania co roku tych samych zajęć, moim zdaniem było to wyjątkowo nudne, więc chętnie przyjmowałam nauczanie przedmiotów, do których aktualnie brakowało wykładowcy. Było to wprawdzie bardziej pracochłonne, ale stwarzało nowe zadania. Starałam się unikać wychowawstwa – było to zajęcie mocno angażujące i momentami szalenie pracochłonne. Podejmowałam się więc prowadzenia rozmaitych zajęć pozalekcyjnych, pozwalających mi zajmować się tym, co najbardziej lubię. Prowadziłam więc koło turystyczne, koło przyjaciół sztuki, koło fotograficzne, spółdzielnię uczniowską… Oczywiście działo się to w różnych latach, nie wszystko jednocześnie.

Niestety Konstanty Kokozow był tylko trzy lata dyrektorem tej wypielęgnowanej przez siebie placówki. No cóż, nie był członkiem partii. Najpierw dodano mu partyjnego wicedyrektora, na szczęście architekta, a w następnym roku został przeniesiony do zaocznej szkoły budowlanej, żeby nie miał kontaktu z młodzieżą. Jego miejsce na krótko zajął dyrektor Zawada. Ten wprowadził reżim rad pedagogicznych. Osoba zabierająca głos w jakiejkolwiek sprawie miała 5 minut (znacznie więcej, niż pozostawiał posłom opozycji w Sejmie marszałek Kuchciński), dalszy ciąg wypowiedzi dyrektor przerywał dzwonkiem. Do szkoły wprowadzono lekcje języka niemieckiego, bo był to jedyny przedmiot, którego nauczania mógł się podjąć nowy dyrektor.

W kolejnym roku dyrekcję szkoły powierzono panu Burconowi, absolwentowi Wyższej Szkoły Nauk Politycznych. Na architekturze i budownictwie się nie znał, ale starał się działać bezkonfliktowo, tak żeby nie musiał podejmować zbyt wielu decyzji. Przyszedł kiedyś na moją lekcję mechaniki budowli na hospitację, bo kolega nauczający konstrukcji budowlanych powiedział mu, że ma marne wyniki nauczania, gdyż ja jako „dobra ciotka” wszystkim stawiam dobre oceny i potem są źle przygotowani do jego przedmiotu, sugerując w ten sposób moje wątpliwe umiejętności pedagogiczne. Posiedział więc pan dyrektor na lekcji mechaniki, posłuchał, popatrzył, jak prowadzę te skomplikowane zajęcia. Kiedy po wyjściu z klasy zapytałam: „No i jak, panie dyrektorze?”, odpowiedział szczerze: „Nie mam zastrzeżeń, nawet ja zrozumiałem”.

Pewnie jeszcze kiedyś wrócę do tych opowieści szkolno-pedagogicznych.