Była wczesna wiosna roku 90. Przybyłam na herbatkę do mojej przyjaciółki, Basi Kalwejtowej, i już od progu oznajmiłam, że przyjechałam nowym samochodem. Basia, jak tylko usłyszała o samochodzie, wystąpiła ze wspaniałą propozycją: To może byśmy pojechały do Niemiec zbierać maliny? I dodała, że ona wszystko załatwi. W Varrelbusch, wiosce w okolicach Cloppenburga, mieszkał Leo Klosa, przyjaciel Maciusia Kalwejta, nieżyjącego już męża Basi. Maciuś i Leo studiowali razem malarstwo w warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych. Leo tuż po studiach wyruszył na jakąś wycieczkę zagraniczną, z której już do Polski nie wrócił. Pozostał w Niemczech, w RFN-ie. A że był Ślązakiem, bez trudu otrzymał azyl. Tam się ożenił, urodziły mu się dwie córki. Uczył rysunku w szkole, otworzył też galerię, w której prezentował prace polskich grafików. Teraz mieszkał sam w tym Varrelbuschu w dużym domu. Żona przeniosła się do Berlina, dorosłe już córki gdzieś też się przeprowadziły, a więc miałybyśmy gdzie mieszkać. No i Basia zadzwoni do Leona, żeby z góry załatwił nam pracę na jakiejś malinowej plantacji.
Od razu ten pomysł bardzo mi się spodobał. Bo ten mój nowy samochód to był mały fiat tak nie za bardzo nowy, a za zarobione marki, po dołożeniu moich niewielkich oszczędności, może uda mi się kupić naprawdę nowego małego fiata. Pojedziemy na miesiąc, a nawet i na trochę dłużej, bo chyba mam jeszcze jakiś fragment zaległego urlopu.
Pracowałam wtedy w Domu Handlowym Nauki. Byłam kierowniczką działu reklamy. Samochód w tej mojej pracy był niemal niezbędny. Podróże po oddziałach firmy, rozsianych w różnych punktach Warszawy. Załatwianie spraw w drukarniach mieszczących się na obrzeżach miasta. Przygotowywanie wystaw, kompletowanie eksponatów, sesje zdjęciowe w pracowni fotografa… Samochód, którym jeździłam przed kupieniem tego niby nowego, coraz częściej miał jakieś awarie. Coraz więcej czasu przebywał w warsztatach samochodowych. Kiedy przyszłam do firmy zdegustowana kolejną wizytą u elektryka, kolega Stefan Bajer, mąż Eli, mojej najważniejszej współpracownicy, powiedział, że właśnie jego ciotka postanowiła sprzedać małego fiata. Nie jest nowy, ale bardzo zadbany, ma nieduży przebieg i zawsze był garażowany.
Udaliśmy się do ciotki Stefana. Pani Zofia, teraz już emerytka, pracowała długie lata w radiu. W uznaniu jej osiągnięć na zajmowanym stanowisku przed trzynastu laty otrzymała przydział samochodu. Przydział nie oznaczał otrzymania kluczyków do samochodu, lecz otrzymanie dokumentu zezwalającego na zakup nowego małego fiata. Pani Zofia oczywiście samochód kupiła, chociaż nie miała prawa jazdy i nie miała zamiaru go robić. Nie widziała się za kierownicą. Samochodem jeździł jej mąż, ale też nie za dużo. Mąż zmarł przed paru laty i biedny, porzucony fiacik przebywał samotnie w garażu. Proponowana cena nie była wysoka, transakcja została zawarta. Za pomocą ogłoszenia prasowego udało mi się szybko znaleźć nabywcę starego samochodu. Pozostało już tylko przerejestrować nowy nabytek. Udałam się do Urzędu Skarbowego. Pani urzędniczka przyjrzała się uważnie przedstawionym dokumentom i stwierdziła, że na umowie brakuje podpisu męża pani Zofii, a samochód był zarejestrowany na oboje małżonków. Kiedy powiedziałam, że mąż pani Zofii nie żyje, zwróciła dokumenty, oznajmiając, że w tej sytuacji konieczny jest podział majątku. Podział majątku? Ile to czasu będzie trwać? A kosztować więcej niż wartość transakcji. Wróciłam do domu zgnębiona i zaczęłam intensywne rozmyślania, co tu robić dalej?
Dowiedziałam się, że samochód należy przerejestrować w ciągu 20 dni. Przeczekałam jeszcze o dziesięć dni dłużej. Przyszłam do urzędu. W pokoju były dwa biurka, przy nich dwie urzędniczki. Wyczekałam na moment, w którym, ta u której byłam poprzednio, była zajęta klientem, a u drugiej zwolniło się miejsce przy biurku. Weszłam, wręczyłam dokumenty i smutnym głosem zaczęłam informować, że niestety, nie zdołałam załatwić przerejestrowania we wskazanym terminie. Pani się ożywiła.
– No to będzie kara – oznajmiła z nieukrywaną satysfakcją.
– Trudno. Zapłacę – powiedziałam pokornie.
Pani zajęła się wypisywaniem mandatu i zgodnie z moim przewidywaniem nie przyszło już jej do głowy sprawdzanie potrzebnej liczby podpisów.
* * *
Leo zarezerwował dla nas miejsce na plantacji i cieszył się na spotkanie z nami. Nam pozostało złożyć podania o paszporty, zdobyć niemieckie wizy i zapakować się do samochodu.
Czas płynął, a dokumenty ciągle niezałatwione. Rezerwacja na plantacji przepadła; Leo wyjechał do sanatorium, a my czkamy na dokumenty. Wreszcie są, możemy jechać. Trudno. Jedziemy z nadzieją, że coś się załatwi na miejscu. Na szczęście będziemy miały gdzie mieszkać, Leo zostawił dla nas klucze u sąsiadki.
Wyruszyłyśmy wczesnym popołudniem w kierunku Poznania i dalej do granicy niemieckiej. Wieczorem dotarłyśmy do przygranicznego motelu. Samochodzik z naszymi bagażami zostawiłyśmy na parkingu. Następnego dnia już o szóstej rano byłyśmy gotowe do odjazdu, ale samochodzik nie miał zamiaru ruszyć z miejsca. Pozostało oczekiwanie na jakąś pomocną dłoń. W motelu jeszcze wszyscy spali, a na parkingu był tylko nasz samochód. Chyba po półgodzinie w okolicy parkingu pojawił się policjant. Zainteresował się naszym nieszczęściem, zajrzał pod maskę samochodu, ale niczego nie wypatrzył. Powiedział, że pozostaje dostarczyć pojazd do warsztatu, a warsztat nawet jest w pobliżu. Na szczęście właśnie nadjeżdżał chłop furmanką. Policjant poprosił posiadacza furmanki o pomoc i we dwóch dopchali fiacika do warsztatu. Naprawa trwała niemal dwie godziny. Diagnoza była niezbyt optymistyczna, o ile dobrze pamiętam, uszkodzony jeden cylinder i że po tej naprawie możemy jechać dalej. Jest nadzieja, że nie będzie problemów.
Dziwnie się czułam na niemieckiej autostradzie. To była moja pierwsza samodzielna zagraniczna podróż. Nie był to szybki pojazd, a jeszcze po tej awarii strach, czy coś się znowu nie stanie. A na autostradzie znacznie więcej samochodów niż w Polsce i wszystkie zdecydowanie szybsze od mojego.
Do Cloppenburga dojechałyśmy pod wieczór. Basia, w teorii, dobrze wiedziała, którą drogą jedzie się na Varrelbusch, była tu już wcześniej parę razy. Jednak w praktyce okazało się, że jak wjechałyśmy na rondo w centrum miasteczka, zupełnie nie pamiętała, w które skrzyżowanie mamy skręcać. Jeździłyśmy w kółko parę razy, nim podjęła ostateczną decyzję. Były to czasy, kiedy nikt nawet sobie za bardzo nie wyobrażał czegoś takiego jak GPS, a pierwsze prymitywne telefony komórkowe pojawiły się w Polsce dopiero 2 lata później.
Sąsiadka Leona, Berbel, była w domu. Miła, energiczna kobieta w średnim wieku powitała nas radośnie. Mieszkała z mężem i dwoma rudymi długowłosymi jamnikami w domu z ogrodem, sąsiadującym z domem Leona. Wręczyła nam klucze i powiedziała, że wie już od Leona, że przyjechałyśmy w nadziei znalezienia pracy przy zbiorze malin. Dodała, żebyśmy się nie martwiły. Na pewno coś się znajdzie i ona nam pomoże. Od jutra zacznie poszukiwania. Teraz to ona zrobi herbatę i nam przyniesie, a my mamy się spokojnie rozpakować. Powiedziała też, że ona ma tu ogród warzywny, z którego możemy korzystać.
Robiło się już ciemno. Weszłyśmy do domu i wybrałyśmy sobie sypialnie. Basia pootwierała okna, żeby przewietrzyć. Jak się okazało, nie był to szczęśliwy pomysł. Do wnętrza naleciały roje komarów. Ta pierwsza noc na niemieckiej ziemi nie należała spokojnych. Nie przewidziałyśmy inwazji tych małych okrutników… nie pozwoliły za bardzo na sen ani na rozmyślania nad naszą najbliższą przyszłością…
Ciąg dalszy opowieści w następnym odcinku.