Do Niemiec na maliny – opowieść druga

Zamieszkałyśmy z Basią w dużym pustym domu. Jego właściciel Leo aktualnie przebywał w sanatorium. Ten dwukondygnacyjny budynek dawniej był szkołą. Leo kupił go przed laty i zamieszkał z żoną i dwiema córkami. Tu też znalazła się prowadzona przez niego galeria, w której przygotowywał wystawy polskich artystów. Na wernisaże przyjeżdżali zapraszani marszandzi z całych Niemiec. Organizował też Leo rzeźbiarskie plenery. Uczestnicy plenerów zamieszkiwali w pokoikach na pięterku, a nasza sąsiadka Berbel zajmowała się sprzątaniem tego minihoteliku, pomagała przy organizowaniu posiłków. I to od tych rzeźbiarzy nauczyła się mówić po polsku. Stąd jej polski był ukwiecony niekiedy zbyt mocnymi słowami.

Pierwszego dnia po przyjeździe, z samego rana, wyruszyłyśmy na przegląd całego domu. Chciałyśmy zobaczyć, jak tu Leo samotnie gospodarzy, i ustalić, jak my tu mamy się poruszać. Dom był nieco zaniedbany, ale kuchnia była bardzo dobrze wyposażona, a za nią w pomieszczeniu gospodarczym stała pralka z suszarką. Ta pralka z suszarką bardzo nas ucieszyła, w PRL-u była to raczej rzecz nieznana. Na strychu, wśród wielu pewnie już do niczego nieprzydatnych rzeczy, znalazłam bardzo wytworne, całe srebrne pantofelki. Miały wierzchy ze srebrnej siatki i bardzo wysokie, solidne srebrne obcasy… i były jak na moją nogę. Leżały tu teraz jakieś smutne, nikomu niepotrzebne. Pewnie porzucając Leona, porzuciła je jego żona…

Po południu pojechałyśmy do miasteczka zrobić niezbędne zakupy i odwiedzić zaprzyjaźnionych z Leonem znajomych Basi, w nadziei na ewentualną pomoc w naszej niepewnej sytuacji. Chodziłyśmy po ulicach, oglądając sklepowe wystawy. Odnalazłyśmy market Aldi – sklep najbardziej przystosowany do naszej sytuacji finansowej. W Aldi w ramach reklamy kawy rozpuszczalnej Jacobs rozdawano brązowe plastikowe łyżeczki specjalnie zaprojektowane do nabierania tej kawy z pudełek. Zaopatrzyłyśmy się w takie łyżeczki i od razu poczułyśmy się jak osoby, którym szczęście sprzyja.

Zajrzałyśmy do wytwornego second hand, którego właścicielką była znajoma Basi, Frau Goetke. Sklep był duży, dwupoziomowy. Na parterze sprzedawano maszyny do szycia, a w suterynie, do której schodziło się po szerokich drewnianych schodach, stały duże, odkryte szafy, a w nich wisiały starannie uprasowane, nowiutkie, bardzo eleganckie sukienki, płaszczyki, bluzki, spódnice… Ten biznes pani Goetke był doskonale wymyślony. Miała ona umowy z włoskimi firmami sprzedającymi odzież haute couture. Firmy tego rodzaju nie urządzały przecen, nie pokazywały, że coś z ich produktów mogło nie znaleźć nabywcy, że wymarzoną sukienkę można będzie po sezonie kupić z dużym rabatem. Te ubranka niesprzedane w sezonie wędrowały do takich sklepów jak pani Goetke i tu występowały już jako firmowe szatki nabywane z drugiej ręki.

Pani Goetke powitała nas radośnie i zaprosiła na sobotnią kolację, na której będzie parę osób.

Lekko po południu odwiedziłyśmy Lindę i Hansa. Linda miała w Cloppenburgu kancelarię notarialną, a jej mąż Hans nauczał historii w tutejszym gimnazjum. Musiałam się bardzo koncentrować, prowadząc niemieckie konwersacje. Uczyłam się wcześniej niemieckiego prawie przez rok na kursach w Stowarzyszeniu Dziennikarzy. Niestety metody nauczania języków obcych w tamtych czasach były raczej beznadziejne. Koncentrowano się na nauce pisania, a na koniec roku trzeba było zaliczyć pisemny egzamin. Rzecz dla mnie – dyslektyczki – po prostu nie do przebrnięcia. Nigdy, mimo moich wysiłków i starań mojej Mamy, nie udało mi się nauczyć pisać ortograficznie nawet po polsku.

Nie miałam polskojęzycznej osoby znającej dobrze niemiecki, która mogłaby mnie wspierać w rozmowach towarzyskich czy biznesowych. Basia wprawdzie w Niemczech bywała, ale zawsze był w okolicy Leo występującego w charakterze tłumacza, więc nie musiała się wysilać na naukę tego niełatwego dla nas języka. Na szczęście Linda i Hans mówili wolno i bardzo wyraźnie. Linda obiecała, że zorientuje się w możliwościach jakiegoś dla nas zatrudnienia i jak coś znajdzie, to nas natychmiast powiadomi. Wypiłyśmy herbatę z ciasteczkiem i pojechałyśmy do domu.

Następnego dnia, żeby się nie stresować oczekiwaniami na efekty poszukiwań intratnego zajęcia, pojechałyśmy na wycieczkę do pobliskiego Oldenburga. A już wieczorem pojawiła się Berbel, przynosząc adres plantacji malin, na której możemy być zatrudnione. Wytłumaczyła bardzo precyzyjnie, jak do plantacji dojechać, i dodała, że pracę można zaczynać o szóstej rano i pracuje się mniej więcej do dwunastej w południe, bo tuż po dwunastej odwożą maliny do skupu.

Wyruszyłyśmy o poranku. Praca była na akord. Maliny zbierało się do pojemniczków ustawianych w skrzynkach. Skrzynki umieszczone na wózku przewoziło się wzdłuż malinowych alei. Te maliny na niemieckiej plantacji bardzo różniły się od znanych mi polskich malin. Krzaki były bardzo wysokie, gałęzie rosły pionowo do góry. Ja, żeby sięgnąć owoców zawieszonych na końcu gałązek, musiałam przyginać je do dołu lub wspinać się na palce. Maliny były bezkolcowe, a owoce bezsmakowe. I chociaż owocki wyglądały bardzo ślicznie, dla mnie były właściwie małojadalne. Nie jadały ich nawet żadne robaczki.

Pojemniki musiały być idealnie wypełnione i nie mogła się w nich znaleźć żadna jagódka z wysuszonym ziarenkiem. Co jakiś czas nadzorczyni sprawdzała jakość wykonywanej pracy.

Oprócz nas na plantacji pracował Józek, młody chłopak z jakiejś podkrakowskiej wsi. On tu przyjechał wczesną wiosną, początkowo zatrudniony w sortowni kurczaków, niedawno załapał się na te maliny, przyjeżdżał na starym rowerze. Pracowała też Frau Marija, niemłoda już Niemka z NRD-owa, podobnie jak ja przybyła tu małym fiatem. Resztę pracowników stanowili nadwołżańscy Niemcy.

Niemcy nadwołżańscy to potomkowie niemieckich osadników, którzy osiedlili się w Rosji na Powołżu zachęceni do przybycia tu ukazami carycy Katarzyny Wielkiej wydanymi w latach 1762 i 1763. Ukazy te dawały osadnikom ziemię i gwarantowały wiele przywilejów: zwolnienie ze służby wojskowej, ulgi podatkowe, samorządność, a także prawo do zachowania własnego języka, wyznania i kultury. Wiele z tego utracili w czasie pierwszej wojny światowej, resztę odebrała rewolucja i druga wojna. Teraz, w czasach Gorbaczowa, mieli szansę powrócić na dawne ziemie ojczyste. Tu w okolicach Cloppenburga był obóz przejściowy, gdzie uczyli się od nowa języka niemieckiego, a maliny zbierali na czarno. Czasem słyszałyśmy, jak ktoś w czystej niemczyźnie wołał: „Wania, dawaj jaszczik!” (Wania, podaj skrzynkę).

Parę dni później Linda zawiadomiła, że ma dla nas propozycję pracy w Museumsdorf,czyli w skansenie. Praca była na zmywaku w restauracji muzealnej płatna od godziny. Ponieważ do pracy w kuchni potrzebne było jakieś własne odzienie, powiedziała, że może nam podarować dwie białe, już trochę zużyte koszule jej męża. Byłyśmy zachwycone, podziękowałyśmy za dary. Pojechała razem z nami do właściciela restauracji, żeby nas zaprezentować i omówić warunki. Dzięki takiej rekomendacji zostałyśmy przyjęte. Dla uczczenia sukcesu zaprosiła nas na wcześniej przygotowany obiad.

NASI PRZYJACIELE

I tak w niedługim czasie rozpoczęłyśmy pracę na dwa etaty. Wszystko było teraz precyzyjnie ustalone. Z rana, wpół do szóstej, pobudka. Szybko przygotować kanapki do zabrania na plantację i kawę do świeżo nabytych termosów. Śniadania będziemy jadły w krótkiej przerwie przy zbiorach. Po dwunastej praca w skansenie z obiadem wchodzącym w skład wynagrodzenia. Po powrocie do domu wrzucenie do pralki z suszarką naszych ubrań roboczych, czyli koszul otrzymanych od Lindy, potem kolacja, a po kolacji seans dziewiarski. Rozsiadamy się przed telewizorem z drutami w ręku, fabrykując sweterki ze świeżo nabytych włóczek i oglądając bez większego zrozumienia niemiecką telewizję.

Nie udało się jedynie ujednolicić naszego czasu pracy w tej muzealnej restauracji. Kiedy pierwszego dnia poprosiłam babę zarządzającą kuchnią, żebyśmy z Basią mogły pracować w tym samym czasie, bo mieszkamy na wsi odległej o kilka kilometrów i przyjeżdżamy do Cloppenburga jednym samochodem, to właśnie wyznaczała nam zupełnie inne godziny, tak że nie zaczynałyśmy ani nie kończyłyśmy o tej samej porze.

Początek pracy w restauracji był około pierwszej, kiedy to zaczynały ściągać na lancz grupy wycieczkowiczów. Kończyło się, gdy zmalał ruch i można było zmniejszyć liczbę obsługi.

Właściwie nigdy nie widziałam sali restauracyjnej. Bocznym wejściem wchodziłyśmy do szatni dla personelu, żeby zostawić torebki, przebrać się w pracowniczy strój i potem od razu do kuchni.

Kuchnia była duża. Pośrodku umieszczono piekarniki, kuchenki, podgrzewane pojemniki z daniami podawanymi na gorąco. Pod oknami długi stół, przy którym urzędował kucharz i uwijało się dwóch kuchcików, układając na talerzach kotlety lub inne mięsne dania. Dodawane do dań małe kartoflane kluseczki, jarzyny, sałatki podawano na stół w miskach. Goście mogli sobie nakładać dowolną ilość. Resztki dań pozostawionych w miskach kelnerzy przynosili do kuchni, a panienki ze zmywaka szybko przekładały je z powrotem do podgrzewanych pojemników 😊.

Przy ścianie równoległej do okien stały duże kredensy, do których odkładało się umyte naczynia. Część kredensów była jeszcze w dużym holu przed salą restauracyjną. Maszyna do zmywania stała tuż przy drzwiach do tego holu, a naprzeciwko, przy oknie w ścianie, przez które podawano zamówienia z sali, zasiadała tęga blond jejmość imieniem Hilda, odziana w biały fartuch bez rękawów zapinany z przodu na guziki. Ona tu była najważniejsza. Dyrygowała pracą w kuchni. Decydowała, co mają robić dziewczyny ze zmywaka. Gromkim, schrypłym głosem wykrzykiwała polecenia dla kucharza, zapamiętałam najczęściej powtarzane: „grosse salat”. Basię wysyłała do prasownia obrusów czy serwet. Była to praca dość ekskluzywna. W osobnym pomieszczeniu, bez stałego nadzoru. Mnie kierowała do innych robót pomocniczych: sprzątanie piwnicy, mycie dużych luster wiszących w holu, rozkładanie naczyń w kredensach. Basia jako blondynka zdecydowanie miała u niej większe względy. To jej wyznaczyła dyżur przy weselu, gdzie można było spróbować weselnych specjałów. Ja za to miałam większe względy u kucharza. Któregoś dnia tylko mnie wręczył porcję lodów, a parę dni później Basi w ogóle nie dał obiadu, mówiąc, że jest za gruba.

Oprócz nas na „stanowisku zmywak” były zatrudnione jeszcze dwie dziewczyny: Polka i Rumunka. Rumunka, blada, chuda, była jakoś wyraźnie zagłodzona. Ona oprócz obiadu mogłaby chyba jeść cały dzień. Kiedy kelnerzy wnosili miski i talerze zebrane ze stołów, ona zawsze wypatrzyła jakiś nietknięty kotlet, który błyskawicznie potrafiła przechwycić z talerza, błyskawicznie też wybierała z misek kartoflane kluseczki. Te kluseczki były bardzo smaczne i za plecami Helgi podjadał je każdy, kto mógł, nie wykluczając kelnerów.

Ponieważ w tej pracy na zmywaku ilość zarobionych pieniędzy zależała od liczby przepracowanych godzin, trzeba było działać tak umiejętnie, żeby ciągle wyglądało, że jeszcze jest dużo do zrobienia. Hilda co pewien czas odwracała się od okienka, spoglądała w kierunku zmywaka, wypatrując, którą dziewczynę może już odesłać do domu. Żeby za wcześnie nie usłyszeć „Krista fajrant” (w tej niemieckiej kuchni występowałam jako Krista), udało mi się parokrotnie po raz drugi skierować do mycia naczynia już umyte.

Bardzo nam się przydała znajomość z Józkiem. Któregoś dnia zapytał, czy byłyśmy w Fechcie. I wyjaśnił, że Fechta to pobliska miejscowość, w której jest duży second hand, a on się tam wybiera na zakupy i może nam go pokazać. Pojechałyśmy. To nie był ekskluzywny sklep Frau Goetke. Tu była duża hala zastawiona długimi wieszakami, na których wisiały starannie uprane długie rzędy najrozmaitszych ubiorów i stały duże kwadratowe skrzynie, w których leżały rzeczy nienadające się do powieszenia na wieszakach. Przy wejściu pobierało się plastikowy wór i do niego wrzucało się szmatki mogące się przydać. W końcu hali były przebieralnie i okazałe lustro. Wybrany towar pozostawiony w worze kładło się na wagę. Na nasze szczęście wyczytałam na tablicy, że im więcej waży zakupiony towar, tym niższa jest cena za kilogram. Kładłyśmy więc obydwa worki razem.

A w domu wspaniały wieczór, przeglądanie nabytków, przymierzanie… cudownie. Ten sklep z ubrankami na wagę to było dla nas cudowne odkrycie. Tyle różnych kolorowych rzeczy i za tak niewielkie pieniądze. W Polsce „szmateksy” miały pojawić się dopiero za chwilę.

Na kolejną wycieczkę do Fechty pojechałyśmy już bez Józka, zaopatrzone w kanapki i termos z kawą…

EBOOKI znajdziesz na Legimi