w Italii

Wiosną 1980 przyszedł list z RFN-u od Hani, a w nim, że zapraszają nas na wspólne spędzenie wakacji i że Andrzej przykazał załatwić wizę włoską i szwajcarską. Byłam zachwycona, tym razem nawet Mieciowi ten pomysł się spodobał. Zostało ustalone, że pojedziemy w lipcu.

Zabrałam się czym prędzej do załatwiania odpowiednich dokumentów. Najpierw urząd paszportowy, bo żeby załatwić wizy, trzeba najpierw wydobyć z urzędu paszporty. W urzędzie, bez względu na porę roku, niekończące się kolejki. Ludzie przychodzą wczesnym rankiem, pokornie wyczekując na otwarcie urzędowych podwoi. Nigdy nie wiadomo, ile osób jednego dnia zostanie przyjętych. Najpierw trzeba złożyć wniosek o wydanie paszportu, a następnie oczekiwać na dzień jego wydania. Kiedy już wreszcie nadejdzie ten dzień szczęśliwy, rozpoczną się wizyty w ambasadach. W niemieckiej kolejka kilkudniowa z wpisywaniem się na listę kolejkowiczów, sprawdzaną każdego poranka. Do szwajcarskiej, żeby mieć szansę otrzymania wizy tego samego dnia, trzeba przybyć o czwartej rano. Najprościej było we włoskiej. I tak po miesiącu łażenia po urzędach miałam nasze paszporty z wpisanymi wizami.

Andrzej Szymkiewicz skończył studia w warszawskiej ASP, kierunek malarstwo, ale właściwie nigdy nie miał potrzeby malowania. Ciągnęły go podróże, wymyślał różne przedsięwzięcia biznesowe, niewielkie projekty nastawione na szybkie zarobienie pieniędzy, zatrudniał rozmaitych podwykonawców.

W czasie, kiedy go poznaliśmy, sprzedawał w warszawskiej Desie pierścionki. Do miedzianej obrączki przymocowana zagraniczna, miedziana moneta, na przykład 10-cio centówka. Obrączka z tyłu rozcięta, dająca się docisnąć lub rozszerzyć. Pierścionek pasujący na każdy palec, a rozmaitość „oczek”, czyli przylutowanych monet, stwarzała klientkom możliwość wyboru, a jednocześnie pierścionki mogły być traktowane jako sztuka użytkowa dopuszczająca 100 jednakowych egzemplarzy. Andrzejowy pomysł pracowicie realizował wynajęty pomocnik. Nie było przy tym obawy, że pomysł ukradnie i sam zacznie w Desie sprzedawać, bo nie miał dyplomu artysty.

Innym pomysłem były drewniane kinkiety z kloszami od lampy naftowej pomalowanymi od środka na pomarańczowo. Sposób malowania tych kloszy był tajemnicą autora projektu.

 Te drobne biznesiki, pojedyncze zlecenia na wykonanie stoisk na jakichś targach regionalnych, to były zajęcia tymczasowe. Andrzej postanowił wyemigrować do RFN-u. Pierwsza próba przekroczenia granicy niemieckiej samochodem, na wizę tranzytową, nie powiodła się. W następnym roku zmienił plan. Sprzedał samochód, zakupił rowery i wybrał się z Hanią na rowerach przez Niemcy do Włoch. Tym razem udało się dostać na terytorium RFN-u.

Po przekroczeniu niemieckiej granicy zrezygnowali z dalszej tranzytowej podróży i zgłosili się do obozu dla uchodźców, występując o azyl. Początkowo zamieszkali w Kaiserslautern, dostali tu pracę w jakiejś agencji reklamowej. Kiedy już ustabilizowała się ich sytuacja finansowa, Andrzej zdecydował, że na stałe zamieszkają w Monachium. Miasto świetnie usytuowane, w pobliżu piękne jeziora, Alpy, niedaleko do Włoch. Andrzej był zapalonym narciarzem, świetnie pływał, uwielbiał sporty wodne, a tu w Monachium wszystko było w zasięgu ręki.

Wynajął dom z ogrodem w Grefelfingu, miejscowości odległej o 10 kilometrów od Monachium, i tu otworzył własną agencję reklamową. Agencja rozwijała się dynamicznie. Andrzej wynajdował zleceniodawców, opracowywał projekty, miał już jednego zatrudnionego na stałe pracownika do realizacji tych projektów, za chwilę miał pojawić się drugi pracownik. Hania prowadziła sekretariat i całą biurokrację. Biuro na parterze wynajętego budynku było starannie urządzone, a w niewielkim gabinecie Andrzeja pojawił się piękny, czarny, skórzany fotel szefa.

Kilka dni przed naszym przyjazdem do Andrzejowej agencji wpłynęło zlecenie – wykonanie folderu dla firmy sprzedającej kampery. Właściciel firmy – Irańczyk – mieszkał w pobliżu Grefelfingu. Oferowane przez niego kampery miały być towarem luksusowym. Andrzej kilkakrotnie jeździł uzgadniać szczegóły, bo przecież do eleganckiego towaru folder musiał też być luksusowy. Wiadomo, że najważniejszym elementem każdego reklamowego druku jest atrakcyjne zdjęcie, przekonał więc Andrzej Irańczyka, że takie atrakcyjne zdjęcie musi być wykonane w Italii. W tej sytuacji mamy się udać kamperem do Włoch, zabierając oczywiście ze sobą jamnika Józia i kota Akulińskiego.

Irańczyk sprowadzał ze Stanów kampery bez wyposażenia wnętrza. Wnętrze miało być oczywiście komfortowe i dopasowane do niemieckich gustów. W ofercie były kampery małe, średnie i duże. Do zdjęć najlepszy był mały, najbardziej fotogeniczny. Dla naszej włoskiej podróży właśnie ten mały był idealny. Zwrotny, niewymagający zbyt wiele miejsca na parkingach. Był świetnie wyposażony. Z przodu dwa wygodne fotele dla kierowcy i pilota z podświetlanymi uchwytami na szklankę. Tuż przy wejściu kuchenka elektryczna, lodówka i zlewozmywak. Naprzeciw toaleta z umywalką i prysznicem i duża szafa oświetlona w środku. Z tyłu wygodna narożna kanapa i stolik, który po obniżeniu łączył się z kanapą i powstawało dwuosobowe miejsce do spania. Drugie obszerne miejsce do spania, na dzień częściowo składane, było pod sufitem, z przodu kampera. Wchodziło się po rozkładanej drabince. Kanapa i podłoga wyłożone były rodzajem pluszu w miodowym kolorze.

Kiedy już wszystko zostało ustalone, w piątkowe popołudnie opuściliśmy Grefelfing. Podróż tak wyposażonym kamperem to właściwie podróż bez wychodzenia z domu. Mniej męcząca dla kierowcy, gdyż istniała możliwość ustawiania tempomatu, w owym czasie nowości. Bez problemów z poszukiwaniem hotelu czy rozbijaniem namiotów na jakichś kempingach. Chcąc zrobić przerwę w podróży, wystarczyło znaleźć dogodne miejsce do zatrzymania, zamknąć nasz dom na kółkach i pójść na spacer.

Celem naszej podróży była Elba, ale po drodze zwiedzaliśmy Florencję i Pizę. We Florencji tylko ja mogłam zwiedzić bazylikę, bo byłam w spódnicy za kolano i bluzce z krótkim rękawkiem. Hania, Andrzej i Miecio nie przeszli kontroli przy wrotach świątyni. Hania z powodu sukienki ze zbyt dużym dekoltem, a Andrzej i Miecio, bo byli w szortach.

Florencja. Hania, ja, Andrzej i jamnik Józio

Wieczorem trzeciego dnia podróży przepłynęliśmy promem na Elbę. Był to dzień imienin Hani – 26 lipca. Andrzej dla uczczenia tych Haninych imienin zaprosił nas na kolację do sympatycznej restauracyjki w pobliżu portu i zamówił najdroższe danie – langustę. Langusty pływały w dużym akwarium i można było samemu wskazać, którą chce się zobaczyć na talerzu. Na szczęście tym wyborem zajął się Andrzej osobiście. Po chwili oczekiwania langusty zawinięte w sreberko i specjalne szczypce do łamania skorupek podjechały na niewielkim wózku i teraz uwaga restauracyjnych gości skupiła się na naszym stoliku.

Na Elbie byliśmy kilka dni, oglądając małe miasteczka, warsztaty ceramików specjalizujących się w wyrobie pięknie zdobionych fajansów, cudną roślinność w środku wyspy i wspaniałe plaże na jej obrzeżach.

W dniu odjazdu mała tragedia. Zaginął kot Akuliński. Nie przychodził na specjalny sygnał – dźwięk ostrzenia noży ani na żadne nawoływania. Obiegłyśmy plażę wokół naszego kampera, kota nigdzie nie było. Andrzej zadecydował, że trudno, musimy wracać bez kota. Hania tonęła we łzach, ale kiedy Andrzej włączył silnik i właśnie Miecio pochylił się, by zamknąć drzwi, pojawił się kot i z całym spokojem jak zwykle umieścił się na górnym łóżku nad głową kierowcy, by obserwować przez okienko pejzaże.

Tego dnia we Włoszech była jakaś specjalna akcja wojska i policji, na trasie stały patrole. Jechaliśmy teraz najkrótszą drogą do granicy. Miecio siedział na fotelu obok Andrzeja, a ja z Hanią na krzesełkach z tyłu, oglądając mijane wsie i miasteczka. W którymś momencie na widok patrolu Andrzej gwałtownie zahamował. Kot zleciał z górnego łóżka i zawisł pazurami na moim ramieniu. Polała się krew, została mocno nadszarpnięta moja piękna opalenizna. Hania ruszyła na ratunek, poświęcając dla dezynfekcji rany swoją ulubioną perfumę.

I tak za sprawą kota Akulińskiego wracałam z tej przepięknej wycieczki nieco nadszarpnięta.