Był koniec czerwca. Przed paroma dniami wróciłam z dwutygodniowego pobytu w Bułgarii. Nie bardzo wiedziałam, czy całe lato przyjdzie mi teraz siedzieć samotnie w Warszawie. W czasie mojej pracy w szkole to w lipcu i sierpniu jeździliśmy z Mieciem z namiotem nad jakieś jeziora, ale teraz cóż, sama z namiotem nie pojadę.

Zadzwonił telefon. To Tadzio Kowalski. Zapytał, czy nadal myślę o wyjeździe do RFN-u, bo przed miesiącem pytałam, czy ma jakieś dojścia w ambasadzie, żeby bez stania w tej kilkudniowej kolejce otrzymać wizę. I szybko dodał, że zaistniała taka możliwość i że on z Urszulką (żoną Tadzia) i z Malenką (ich starszą córeczką) jadą samochodem do RFN-u, więc mogłabym z nimi pojechać.

Byłam zachwycona. Zapraszała mnie do Tybingi Małgosia Klawe, do niedawna moja wspaniała sąsiadka. Małgosia, wtedy jeszcze dopiero doktor nauk medycznych, była na rocznym stypendium w Tybindze i pojechała tam wraz z mężem Jackiem i maleńkim synkiem Filipem. Małgosia i Jacek mieszkali z nami przez ścianę w domu na Kopernika chyba przez dwa lata. Bardzo się zaprzyjaźniliśmy. Byłam zachwycona Małgosią, jej wszechstronnymi uzdolnieniami, pogodnym usposobieniem, zaradnością, pomysłowością. Toteż zaproszenie do odwiedzenia ich w Tybindze bardzo mnie ucieszyło, ale okazało się, że przebrnięcie przez niemiecką ambasadę w mojej obecnej sytuacji zawodowej było niemożliwe. A teraz ta propozycja Tadzia stawała się spełnieniem marzeń.

Spotkaliśmy się, żeby omówić szczegóły. Okazało się, że Tadeuszowi udało się załatwić dla Malenki wyjazd na obóz skautów dla dzieci z ambasady amerykańskiej. Obóz ten zorganizowany jest w RFN-ie i oni jadą zawieźć Malenkę, a potem gdzieś dalej w jakichś biznesach i po dwóch tygodniach będą wracali, zabierając Malenkę z obozu. Więc ja mogłabym jechać z nimi i wracać, a te dwa tygodnie pobyć u przyjaciół w Tybindze. Okazało się też, że Tadzio poznał pracownika ambasady mieszkającego aktualnie w Konstancinie, gdzieś w pobliżu domu rodziny Kowalskich, i dzięki tej nowej znajomości problemy z wizami zniknęły.

Wyjechać mamy w połowie lipca i będzie jeszcze z nami jechała Kasia, koleżanka Malenki, również uczestniczka tego skautowskiego obozu. Ja będę siedziała z tyłu, z dziewczynkami, one są szczupłe, a ja przy moich rozmiarach będę miała dużo miejsca. No i jeszcze jedna dla mnie super propozycja – nie muszę dokładać się do benzyny w zamian za przewiezienie poroża jelenia.

Tadeusz był myśliwym. Wprawdzie od dawna sam nie polował, ale obracał się w myśliwskich kręgach. Zajmował się produkcją i sprzedawaniem pamiątek myśliwskich – biżuterii – grandli oprawionych w srebro. Wyroby z jego pracowni można było nabyć w sklepie myśliwskim na Kruczej. Miał też nawiązane kontakty zagraniczne z ludźmi związanymi z myślistwem i niekiedy dostarczał do Niemiec srebrne wyroby i myśliwskie trofea. Właśnie teraz miał zamówienie na poroże, ale obywatel mógł takie poroże przewieźć za granicę tylko raz w roku, a Tadzio na ten rok miał już limit wyczerpany. W tej sytuacji ja będę oficjalną właścicielką tego wspaniałego trofeum.

W ustalonym dniu, o ustalonej godzinie czekałam z torbą podróżną przed domem na Kopernika. Po niedługiej chwili podjechało nie najnowsze już volvo. Na jego dachowym bagażniku pięknie prezentowały się okazałe rogi jelenia. Moja niewielka torba zmieściła się jakoś w mocno wypchanym bagażniku, a ja usadowiłam się bez problemu z dziewczynkami na tylnym siedzeniu. Wyruszyliśmy w drogę ku granicy.

Na noc zatrzymaliśmy się w przygranicznym miasteczku. O poranku Tadeusz wyruszył do fryzjera, a ja z Urszulką po jakieś ostatnie niezbędne zakupy jeszcze za złotówki.

Te nasze zakupy nieco nadmiernie rozciągnęły się w czasie, ale wracałyśmy niefrasobliwie na umówione miejsce spotkania. Jakież było nasze zdumienie, kiedy tam, gdzie miał na nas czekać samochód z Tadeuszem i dziewczynkami, stała tylko zapłakana Malenka i powiedziała przez łzy, że tatuś się zdenerwował i pojechał na granicę.

– Ale przecież ja mam dokumenty – powiedziała Urszulka. Zatrzymała przejeżdżającą taksówkę i spokojnie zadysponowała taksówkarzowi: – Niech pan jedzie w kierunku granicy. Musimy dogonić samochód z rogami na dachu.

Po kilku minutach dojechałyśmy do naszego samochodu. Tadzio był wspaniałym człowiekiem, ale miewał niekiedy gwałtowne, na szczęście szybko mijające, wybuchy. Na nasz widok wpadł w szaleństwo. Urządził Urszulce straszliwą awanturę, w jej apogeum nie mając niczego pod ręką, czym by mógł walnąć o ziemie, dramatycznym ruchem przedarł na sobie biały bawełniany T-shirt i rzucił go do przydrożnego rowu. Po tym akcie agresji skierowanym do swojej koszulki od razu się uspokoił. Urszulka bez słów podniosła z ziemi podartą koszulkę.

– Po co to bierzesz? – zakrzyknął jeszcze Tadzio.

– Może się przyda – powiedziała.

Tadeusz ubrał się w inną koszulkę, wsiedliśmy do samochodu i ruszyliśmy dalej. W końcu znaleźliśmy się w pobliżu granicy. Tadeusz zatrzymał samochód. Trzeba było się przygotować do odprawy celnej. Z bagażnika wyjął torbę, w której wnętrzu znajdowały się papierosy Marlboro. Przeliczył sztangi. Było ich sześć, a niemieckie przepisy zezwalały każdemu przybywającemu z Polski do ich kraju na przewiezienie tylko jednej. Nas było pięcioro, więc rozerwał opakowanie szóstej, paczki papierosów rozrzucił niedbale we wnętrzu samochodu, a Kasi polecił opakowanie wyrzucić. Papierosy Marlboro można było w Niemczech sprzedać korzystnie, w Polsce były znacznie tańsze.

Na granicy niemieckiej celnik zaczął starannie przeglądać bagażnik i wnętrze samochodu. Wydawało się, że wszystko jest w porządku, ale w ostatniej chwili wypatrzył pod siedzeniem zmięte opakowanie szóstej sztangi. Kasia, zamiast je wyrzucić przez okno, wpakowała pod siedzenie. Tadeusz został wezwany na strażnicę. Spisano protokół i przyszło zapłacić karę, która znacznie przewyższała dochód przewidywany ze sprzedaży tych papierosów.

Ta niespodziewana przygoda do reszty popsuła wszystkim humory. Jechaliśmy dalej w milczeniu. Niespodziewanie zaczął lać deszcz i tu okazało się, że nie działają wycieraczki. Widoczność była fatalna, Tadeusz starał się nie zwalniać, by nie zwracać na nas szczególnej uwagi, bo właśnie za nami jechał policyjny samochód.

– Daj jakąś szmatę! – zakrzyknął. – Urszulka jak zwykle ze spokojem podała mu ową podartą koszulkę. No i się przydała. Tadzio odkręcił boczne okienko i nie zwalniając, ręcznie zaczął z zewnątrz przecierać szybę. Policja na szczęście nie zauważyła niedziałających wycieraczek. Chciała tylko zwrócić uwagę, że powinny być włączone światła.

Wieczorem dotarliśmy do Tybingi witani serdecznie przez Małgosię i Jacka. Następnego poranka ekipa Tadeusza wyruszyła w dalszą podróż, a ja zostałam w spokojnej Tybindze, wśród pogodnych, przemiłych ludzi.

Małgosia pracowała w ramach swojego stypendium nad problemem chrapania. Owocem tej pracy była później wydana wspólnie z Jackiem „Krótka książeczka o chrapaniu”, a ja do tej pracy miałam swój mikrowkład – wystąpiłam przez moment jako królik doświadczalny – zostałam przez nią przebadana w laboratorium.

Powrót do Warszawy już bez poroża przebiegał bez problemów. Wszyscy pogodni, zrelaksowani, pełni wrażeń z pobytu na niemieckiej ziemi.