Wakacyjna podróż do Bułgarii przez Związek Radziecki i Rumunię, w którą wybraliśmy się z Mieciem starą syreną 104, była, jak się okazało, mocno ryzykownym przedsięwzięciem. Cel podroży nie był ściśle określony. Jechaliśmy po prostu do Bułgarii, bez GPS-a, bez jakiejś w miarę porządnej mapy, bez przewodnika, bo i nie było za bardzo skąd to wziąć. Podróże po demoludach nie były wtedy skomplikowane. Nie było zbyt wielu dróg i nie jeździło zbyt wiele samochodów, a przez Związek Sowiecki prowadziła tylko jedna trasa przeznaczona do przejazdu tranzytem i nie spotykało się na niej chyba żadnych tubylczych samochodów. Po sześciu dniach od wyruszenia z Warszawy przekroczyliśmy granicę bułgarską. W Bułgarii czułam się pewniej niż w Rumunii. To była już druga nasza wizyta w tym kraju, a dzięki mojej dobrej znajomości rosyjskiego łatwiej było się tu porozumiewać.

Niedaleko granicy, w niewielkim warsztaciku samochodowym, udało się zlikwidować przeciekanie chłodnicy w naszym wspaniałym wehikule. Jechaliśmy nieśpiesznie drogą w pobliżu morza, poszukując kempingu, który zechciałby nas przyjąć. Nie było to proste. Przy bramach wjazdowych wisiały tabliczki няма места albo informacje, że opłaty tylko w dolarach. Już dosyć późnym popołudniem dotarliśmy do Kawarny. No, nareszcie nas przyjęto.

Kemping był dość rozległy. Dużo ludzi, dużo namiotów. Wypatrzyliśmy w miarę puste miejsce, wydobyliśmy nasz mały namiocik. Niestety, nie spodziewaliśmy się, ile trudu będzie nas kosztowało jego rozbicie. Gleba była niemal skalista. Wyschnięta glina. Kołki i śledzie ledwo wchodziły w ziemię wbijane znalezionym kamieniem.

…jeszcze tylko kąpiel w morzu, kolacja i spać. Zapadał zmrok. W pobliżu naszego namiotu jacyś ludzie rozpalali ognisko. Ułożyłam się wygodnie do snu, gdy nagle poderwał mnie głos: „Wszystkie Polaki z namiotów wychodzić! Chodźcie do ogniska, będziem śpiewać! I po chwili rozległa się pieśń: „Wrzuciłem do sedesu znaczek ZMS-u…”.

Następnego poranka okazało się, że nasza syrenka ma problemy z hamulcami. Na szczęście jeden z dwóch młodych ludzi, którzy tu wczoraj przyjechali motocyklem i koło nas rozbili swój namiot, okazał się być mechanikiem samochodowym. Zaproponował pomoc. Pojechałam z nim motorem do pobliskiego miasteczka po zakup denaturatu do uzupełnienia płynu hamulcowego, a hamulec ręczny trzeba było na stałe unieruchomić.

Około południa wyruszyliśmy w dalszą drogę. Zatrzymaliśmy się na stacji benzynowej, żeby dokupić płyn hamulcowy, i tu niespodziewanie spotkaliśmy Wojtka z bratem. To właśnie z nimi mieliśmy razem jechać do Bułgarii, ale oni wyruszyli dwa dni wcześniej. Niestety nas zatrzymały formalności z ubezpieczeniem. Teraz już wyruszyliśmy razem, ustalono, że jedziemy na kemping do Bałcziku. Kemping był znacznie oddalony od drogi wiodącej wzdłuż wybrzeża. Trzeba było przejechać przez miasteczko, dość stromą drogą w dół. Z powodu braku hamulca ręcznego pozostało hamować biegami. Jakoś udało się Mieciowi pokonać to trudne zadanie.

Na kempingu, chwilę po rozbiciu namiotów, Wojtek z bratem i Miecio zabrali się za uzupełnianie płynu hamulcowego świeżo nabytym specyfikiem. Wokół nas zgromadzili się rodacy zamieszkujący ten kemping chętni do pomocy i oczywiście do udzielania porad. Ktoś właśnie przyjrzał się odkręcanej butelce tego hamulcowego płynu i zakrzyknął: „Nie wlewać tego!”. Jak się okazało, pomieszanie dwóch różnych płynów spowodowałoby absolutną blokadę hamulców. W tej smutnej sytuacji pozostało już tylko jechać dalej na denaturacie. Wyruszyłam więc z bratem Wojtka jego samochodem do miasteczka po zakupy. W dwóch sklepikach oznajmiono nam to samo: spirt za garenie niama. Nie było też tego spirtu w aptece, ale miła pani aptekarka poleciła spirytus lawendowy. Kupiliśmy pół litra.

Następnego dnia Wojtek z bratem ruszyli dalej zwiedzać Bułgarię, a my zdecydowaliśmy zawrócić w stronę kraju już znaną nam drogą. I tak z całej Bułgarii zwiedziliśmy tylko plażę w Bałcziku i piękne ogrody wokół wybudowanego przed laty pałacu księżniczki rumuńskiej.

Żeby skrócić maksymalnie przejazd na tym lawendowym spirytusie wypatrzyłam na mapie nieco drugorzędną drogę przez Rumunię, nad Dunajem.

Było niedzielne popołudnie, przejeżdżamy przez miasteczko. Na drodze żadnych samochodów, za to grupami snują się Cyganie. Zrobiło się trochę straszno. Opowiadano, że Cyganie w Rumunii napadają na turystów, okradają samochody.

Wyprzedził nas samochód na niemieckiej rejestracji. Młodzi ludzie jadą w głąb Rumunii zwiedzać jakieś monastyry. Proponują, żebyśmy jechali razem, bo to bezpieczniej. Za miasteczkiem droga coraz gorsza, jedziemy po żwirze. Zatrzymuję przejeżdżającego na rowerze milicjanta, pytam, czy nie zbłądziliśmy. Mówi, że droga właściwa, tylko w remoncie. Jedziemy wolno, zapada zmrok i wokół samochodów pojawiają się nieprzebrane roje maleńkich czarnych owadów. Niemcy sugerują, żeby przeczekać do rana. Przekonuję, że to bez sensu, bo pożrą nas te owady.

Dojeżdżamy do miejsca, gdzie na mapie zaznaczony był most, przez który należy przejechać. I tu zaskoczenie − zamiast mostu jest prom. Prymitywny drewniany prom, po prostu drewniany podest, bez jakichkolwiek barierek, a po drugiej stronie rzeki jest kemping. Niemcy wjechali pierwsi, stanęli, zaciągnęli hamulec. Miecio po chwili wahania wjechał ostrożnie. Otworzył drzwiczki i nie mogąc użyć ręcznego hamulca, przytrzymywał samochód nogą.

Kemping okazał się dobrze zorganizowany. Rankiem pożegnaliśmy zaprzyjaźnionych Niemców i wyruszyliśmy w stronę sowieckiej granicy i dalej na nudną tranzytową trasę.

Przez Kraj Rad przejechaliśmy bez większych problemów, nie zatrzymując się prawie nigdzie, rezygnując z planowanego wcześniej zwiedzania Lwowa. Jedynym wyjątkiem było maleńkie miasteczko, do którego skręciliśmy z tej tranzytowej trasy. Byliśmy tam jednak tylko chwil parę, bo wypatrzył nas milicjant, pogodny, niemłody już człowiek. Podszedł i powiedział, że cudzoziemcy nie mają prawa tu przebywać i musimy czym prędzej wracać na właściwą drogę. Zdążyłam jedynie kupić piękny gliniany dzbanek w jakimś niewielkim sklepiku.

Jedyną dodatkową atrakcją tego przejazdu przez sowiecką krainę było urwanie się zamka w klapie zamykającej maskę samochodu. Miecio starannie przymocował klapę sznurkiem.

Na granicy sowiecko-polskiej odprawa ciągnie się powoli. Oglądają szczegółowo, co ludzie mają w bagażnikach. Trzeba też przejechać przez specjalnie przygotowany zbiornik z wodą. Miało to powodować odklejanie się od podwozia przyklejanych tam przemycanych „drobiazgów”.

Paszporty już sprawdzone, ale celnicy są ciągle zajęci, nikt nami się nie zajmuje. Poszłam do pogranicznego minisklepiku, kupiłam za pozostałe kopiejki jakieś ciasteczka. Wróciłam, a my dalej w tym samym miejscu. Nic się nie zmieniło. Przekonałam Miecia, że skoro jeszcze dotychczas do nas nie podeszli, to widać nie lubią samochodów tej marki, więc przejedźmy, nie czekając dalej, przez wodną przegrodę. Przejechaliśmy i okazało się, że możemy już też przejechać granicę.

No, nareszcie w Ojczyźnie. Miecio zdecydował, że jedziemy dalej bez zatrzymywania się do Warszawy. Byle prędzej do domu. Minęliśmy Rzeszów. Zrobiło się ciemno. Aż tu nagle silne uderzenie w nasz samochód. Gasną światła, rozsypują się z brzękiem rozmaite rzeczy rzucone niedbale na tylne siedzenie… Samochód łukiem skręca w lewo i wpadamy do rowu po lewej stronie drogi. Przednia szyba układa się spokojnie na trawie. Boczna mała szybka wypada jakimś sposobem, uderzając mnie pod okiem. Słyszę przerażony, cichy głos Miecia:

– Kuba, żyjesz? – i gwałtowne poszukiwanie zapalniczki.

Z trudem wygrzebaliśmy się z samochodu. Na lewym pasie tuż za nami stoi duża ciężarówka. To kierowca tej ciężarówki przywalił w nasz nieszczęsny samochodzik. Jak się później okazało, w pobliżu był przystanek autobusowy. Kilka osób, które wysiadły z tego autobusu, szło tą stroną jezdni i w tym kierunku, w którym jechała ciężarówka. Jakiś wesołek wypchnął kolegę na środek drogi. Kierowca ciężarówki jechał zbyt szybko, żeby wyhamować, więc nagłym ruchem skręcił w lewo… i stało się.

Po godzinie przyjechała milicja. Przesłuchano mnie, bo w karcie wozu występowałam jako właścicielka. Przesłuchano kierowcę. Zaproponowano skierowanie sprawy do sądu w Radomiu. Na szczęście nie zgodziłam się na to. Zaproponowano załatwienie noclegu w jakiejś pobliskiej chałupie. Podziękowałam, woleliśmy przetkwić do rana w mocno nadszarpniętym, wyciągniętym już z rowu samochodzie na straży mizernego dobytku. Była to słuszna decyzja, bo już o czwartej rano pierwsi ciekawscy zaczęli zaglądać do środka.

Następnego ranka milicja załatwiła nam wraz z syrenką przejazd do Warszawy jakąś ciężarówką. My siedzieliśmy w szoferce, a naszą nieszczęsną syrenkę wciągnięto na pakę ciężarówki. Problem powstał w Warszawie. Jak zdjąć tę nieszczęśnicę na ziemię. Na szczęście pojawił się na ulicy jakiś niewielki dźwig budowlany. Udało mi się namówić kierowcę dźwigu, żeby za opłatą dokonał tego niecodziennego dla dźwigów budowlanych przedsięwzięcia.

Teraz zaczęła się walka o odszkodowanie. Radca prawny z PZMot polecił mi adwokata specjalistę od trudnych spraw samochodowych. Nasza syrenka nie miała autocasco, odszkodowanie trzeba było uzyskać z polisy kierowcy ciężarówki, a więc trzeba było udowodnić mu choćby cień jego winy. Kierowca upierał się, że napotkani na drodze przechodnie szli w jego kierunku, a więc widzieli samochód i nikt by w takiej sytuacji na drogę nie wybiegał. Gdyby jednak szli w stronę przeciwną i byli tyłem do nadjeżdżającego pojazdu, to jego obowiązywała zasada braku zaufania do osób poruszających się po drodze.

Na dwie kolejne rozprawy w sądzie pierwszej instancji kierowca ciężarówki przyjeżdżał z Rzeszowa. Na drugą przyjechała z nim radca prawny z firmy, której własnością była ciężarówka. Mówiła mu: „Czemu się pan tak upiera, przecież to nie pan będzie płacił. Niech ludzie dostaną pieniądze”. Nie pomogło. Upierał się przy swoim. Sprawę przegrałam.

Na apelację wezwano świadka dodatkowego – osobę, która jechała w szoferce ciężarówki. Powiedziała, że nic nie pamięta. Spytano, czy na przesłuchaniu zaraz po wypadku mówiła prawdę. Potwierdziła. No, było trochę lepiej.

Teraz miałam zabrać głos ja, a tu właśnie, z powodu przeziębienia, straciłam głos niemal całkowicie – zapalenie strun głosowych. Szeptem podałam imię i nazwisko. Sąd wysoki poprosił, żebym mówiła głośniej. Wyszeptałam, że nie mogę.

Nauczycielka bez głosu, ze zrujnowaną starą syreną – wysoki sąd spojrzał na mnie litościwym okiem. Wygrałam apelację. Tydzień później z ogłoszenia umieszonego w gazecie znalazł się szczęśliwy nabywca szczątków naszego pojazdu. Nie bardzo mogłam pojąć, po co mu to było. Tak zakończyła się przygoda z syrenką przez złośliwców nazwaną „skarpetą”. Po przygodach z samochodami produkcji rodzimej postanowiliśmy się przerzucić na samochody bardziej zachodnie. Następnym naszym nowym starym samochodem był trabant nazywany „mydelniczką”.