syrenka 204 na tle drogi

Na ekranie telewizora pojawiła się reklama ŠKODA ENYAQ iV – samochód elektryczny.
A mnie się przypomniała SYRENA 104, nasz nowy stary samochód. Kupiliśmy ją z jakiegoś ogłoszenia w gazecie. Była dość mocno nadszarpnięta zębem czasu, ale na przydział nowej nie mieliśmy szans nijakich (przydziały na nowe samochody w PRL-u otrzymywali ludzie zasłużeni dla budowy socjalizmu), a na nowszy nie mieliśmy pieniędzy.

Mąż mój Miecio Bukowczyk był ambitnym kierowcą, chociaż niezbyt utalentowanym w tym kierunku. Po prostu nie lubił skręcać w lewo i nie bardzo orientował się w topografii miasta. Jednak samochodem można było pojechać do lasu na grzyby, łatwiej odwiedzać rodziców mieszkających w Ciechocinku, no i wyjeżdżać w delegacje służbowe z redakcji „Nasz Klub”.

I tak któregoś wiosennego poranka wyruszyliśmy z redakcyjnym kolegą Krzesławem Wiśniowskim na Kaszuby na reportaż z jakiejś wioskowej imprezy we Wdzydzach Kiszewskich. Miecio nie lubił wstawać zbyt wcześnie, więc od pierwszych chwil podróży był jakiś nerwowy. Przeszkadzała mu źle umyta szyba, więc jak zauważyliśmy mijany po drodze sklep motoryzacyjny, przystanął, by zakupić płyn do zmywania szyb. Sklep był wprawdzie jeszcze zamknięty, ale postanowiliśmy poczekać. W czasie tego oczekiwania wypatrzyłam na sklepowej wystawie śliczną małą czerwoną gaśniczkę. Postanowiłam ją dokupić do naszego pojazdu. Gaśnica była produkcji czeskiej, więc i instrukcja była po czesku. Kiedy już wyruszyliśmy w dalszą drogę, zaczęłam pracowicie studiować tę czeską instrukcję. A jak już udało mi się wszystko w niej wyrozumieć, spod maski naszego wspaniałego wehikułu zaczął unosić się dym.

– Dawaj gaśnicę i otwieraj drzwi! – zakrzyknął Miecio.

Błyskawicznie wykonałam obydwa polecenia. Samochód zaczął zwalniać. Miecio szarpnął energicznie gaśnicą i coś się od niej oderwało, tak że nie chciała działać. Otwarte drzwi zahaczyły o przydrożny słupek i wygięły się do tyłu. Syrena 104 miała oryginalną konstrukcję drzwi, niespotykaną na ogół w innych samochodach. Drzwi otwierały się w prawo. Siedzący z tyłu Krzesio zamarł w bezruchu z przerażenia.

Na nasze szczęście z naprzeciwka nadjeżdżała ciężarówka. Jej kierowca, widząc szary obłok unoszący się nad maską naszego samochodu, pomyślał, że to zagotowała się woda w chłodnicy. Zatrzymał się, wyskoczył i podbiegł, żeby nas ostrzec przed poparzeniem. Kiedy zorientował się, że to dym, a nie para wodna, otworzył maskę i sprawnym ruchem odłączył akumulator. Paliły się przewody elektryczne.

Powędrowałam z Krzesiem do pobliskiej wioski. Znaleźliśmy warsztat samochodowy. Naprawa elektryczności zajęła nieco ponad 20 minut, a wyklepywanie drzwi trwało ponad dwie godziny…

Innym razem udaliśmy się z Mieciem do jakiejś miejscowości w okolicach Opola. Dzień był ciepły i słoneczny, droga wiodła wśród pól i zielonych łąk. Syrenka mknęła ochoczo, gdy nagle przed nami pojawiło się na drodze rozpędzone koło. Syrenka jakoś dziwnie zaczęła zwalniać, a koło pomknęło szybciej i łukiem skręciło do rowu. Miecio zatrzymał samochód, wysiadł na drogę i ze zdumieniem stwierdził, że to właśnie nasze przednie koło postanowiło się usamodzielnić. Przytaszczył koło, dowiązał je jakimś drutem, ale dalsza podróż w tej sytuacji niestety była wykluczona. Z trudem, powolutku powróciliśmy do Opola. W warsztacie na obrzeżu miasta stwierdzono, że naprawa byłaby nieskomplikowana, gdyby nie to, że nie mają części, która uległa zniszczeniu.

– Samochód już stary i tego pan nigdzie nie kupisz – powiedział ze smutkiem właściciel firmy.

Rozmowie przysłuchiwał się klient warsztatu, właściciel poloneza, a może warszawy.
– Wie pani – powiedział do mnie – ja miałem do niedawna taką syrenę i zostało po niej dużo części. Jak pani ze mną pojedzie, to pewnie znajdę coś takiego w garażu.

Pojechałam i znalazł, byliśmy uratowani.

W tamtych czasach zapobiegliwi posiadacze samochodów gromadzili w garażach czy piwnicach zdobywane gdzieś przypadkiem części zamienne do posiadanych pojazdów. Nigdy nie było wiadomo, co się przyda, a na zakupy w sklepie nie było co liczyć. Zakłady produkcji samochodów nie traciły cennego czasu na produkcję części zamiennych.

Mimo tych niepowodzeń z tą naszą syrenką postanowiliśmy wyruszyć po raz pierwszy za granicę własnym samochodem. Nasz koleżka Wojtek Piotrowski wybierał się z bratem do Bułgarii i namówił Miecia, żeby pojechać w dwa samochody.

Przed wyjazdem chcieliśmy samochód ubezpieczyć. Był już w warsztacie, wszystko w nim przejrzano, ale otrzymanie dokumentu ubezpieczenia jakoś się rozwlekało. Wojtek z bratem wyjechali.

– Spotkamy się po drodze – powiedział.

W efekcie wyjechaliśmy dwa dni później bez ubezpieczenia.

Trasa wiodła przez Związek Radziecki i Rumunię. Granicę Polski przekroczyliśmy wczesnym rankiem i na śniadanie zatrzymaliśmy się we Lwowie w restauracji dawnego hotelu Żorż. Ojciec Miecia był Lwowiakiem i opowiadał o wspaniałości tego miejsca. Wnętrze prezentowało się okazale, zastawa stołowa, sztućce i kieliszki były wyraźnie jeszcze przedwojenne. Na sali było pusto. Wkrótce przy dużym stole, stojącym w pobliżu naszego stolika, zasiadło jakieś spore, elegancko ubrane towarzystwo. Panowie w czarnych garniturach, damy, mimo wczesnej pory, w czarnych koronkowych sukienkach. Kelnerka szybko zebrała zamówienia i poszła je realizować. Na stole już były porozkładane sztućce i stały kieliszki. Zaraz po oddaleniu się kelnerki powstała z miejsca jedna z dam, z dużej torby wyjęła butelkę starannie owiniętą w gazetę i wprawnym ruchem zaczęła napełniać przezroczystą cieczą puste kieliszki…

Kiedy już wsiadaliśmy do samochodu, żeby odjechać, podeszła do mnie jakaś kobieta i szeptem zapytała po polsku, czy mam coś do sprzedania. Miałam, bo jak poinstruowały mnie mądre osoby, które z różnych powodów bywały w Kraju Rad: „Weź jakieś szmaty, których już nie nosisz, to na pewno tam sprzedasz”. Wyciągnęłam przygotowany tobołek. Kobieta bez słowa skinęła na mnie ręką i pomaszerowała do przodu. Ruszyłam za nią. Miecio zaskoczony pozostał w samochodzie. Kobieta skręciła w jakąś bramę, potem przeszłyśmy przez dwa, a może trzy wewnętrzne podwórka. Wreszcie stanęła przed jakimś domem. Zapukała do drzwi. Drzwi się uchyliły i weszłyśmy do środka. Tu siedziały trzy kobiety. Szybko rozwinęły mój tobołek.

Raptem wpadłam w lekkie przerażenie. Przecież ja mam przy sobie torebkę z naszymi dokumentami i pieniędzmi. Miecio nawet nie ma pojęcia, gdzie ja się teraz znajduję. A jak one mnie okradną? A jak nie będę wiedziała, jak stąd wrócić?

Na szczęście kobiety te nie miały względem mnie żadnych złych zamiarów. Przejrzały szybko przyniesione rzeczy, wręczyły mi jakieś pieniądze i wskazały drogę powrotu. Cała ta konspiracja była koniecznością. W Kraju Rad były absolutnie zakazane kontakty z cudzoziemcami, zakazany był też prywatny handel. Tego rodzaju działalność narażała te kobiety na poważne konsekwencje.

Po krótkim spacerze po mieście wyruszyliśmy w dalszą drogę. Trasa tranzytowa była ściśle wyznaczona. Wzdłuż całej drogi wycięte drzewa i krzewy, zaorane pola na taką odległość, żeby przejezdnym nie przyszło do głowy zapuszczać się w głąb krainy szczęśliwości, przez którą zezwolono im przejechać w wyznaczonym czasie dwóch dni i jednej nocy. Co ileś tam kilometrów stały przy tej drodze strażnice – okrągłe, oszklone wkoło budyneczki na wysokich słupach. Z takiej strażnicy można było obserwować przejeżdżające pojazdy, zanotować ich numery rejestracyjne i powiadomić następną, że określony samochód zbliża się w ich kierunku. Bo gdyby taki pojazd gdzieś się „przypadkowo zagubił”, nie dojechał zbyt szybko do następnej strażnicy, łatwo było wyruszyć w pogoń.

Zadziwił nas trochę system poboru benzyny na stacjach benzynowych. Wąż przy dystrybutorze nie miał przycisku. Poszłam więc do osobnika siedzącego przy okienku w budce, prosząc, żeby nalał nam benzynę. – U nas panow niet – oznajmił i dopowiedział, że mam sobie sama nalewać. Po włożeniu końcówki węża do baku on, w tej swojej budce, przyciskał przycisk i leciała benzyna, a wyłączał jej dopływ, jak się już przelała na ziemię.

porcelanowe miniaturki i orzech włoski

Wieczorem dojechaliśmy do Tarnopola. Weszliśmy do hotelu, kiedy właśnie recepcjonistka oświadczyła jakiemuś mężczyźnie z dużą brązową teczką, że tak, jak już mu mówiła, miejsc w hotelu nie ma, a to, że on jest w delegacji, to ją to nie obchodzi. Odszedł zgnębiony. Miecio też już gotów był do odwrotu. Ja jednak, udając, że nie zauważyłam poprzedniej sceny, podeszłam do recepcji.

Wy inastrancy? – spytała i już wręczała mi klucz do pokoju.  

W hotelowej restauracyjce, a właściwie bufecie, smaczne pierogi i jakieś kluseczki podawała tęga kobieta. Kiedy odbierałam z jej rąk talerz z pierogami, zapytała mnie po polsku niemal niesłyszalnym szeptem, czy nie mam czegoś do sprzedania. No, niestety, już nic nie miałam.

Zaopatrzenie w polskie towary mieszkańców Tarnopola, dostarczane tu skomplikowaną przemytniczą ścieżką, uwidoczniało się nawet w tym hotelowym bufecie. Elegancki młody mężczyzna, zasiadający przy centralnie ustawionym stoliku, demonstrował noszone z wyraźną dumą nowiuteńkie polskie kultowe dżinsy firmy „Odra”. 

W Tarnopolu postanowiłam wykonać drobne zakupy. W hotelowym stoisku z płytami uwijał się sprzedawca, to wczoraj napotkany w bufecie człowiek w dżinsach „Odry”. Najwyraźniej on też mnie zapamiętał i widząc, że przyglądam się płytom, zaproponował „romanse” Sliczenki. Poprosiłam więc o tę płytę. Zdziwiłam się, kiedy wyciągnął z półki płytę w kopercie z maszerującym wojskiem. Kiedy zauważył moje zdziwienie, powiedział szybko:

– Ja wam zmienię kopertę.

Do rozmowy wtrącił się stojący obok mnie młodzian w czarnym garniturze:

– A dlaczego ty zmieniasz, przecież to jest reklama naszej armii – powiedział z nieukrywanym oburzeniem.

porcelanowe miniaturki

W wytwornej galerii w centrum Tarnopola kupiłam, na pamiątkę wizyty w tym mieście, maleńkie porcelanowe cacuszka. Jakież było moje zadziwienie, kiedy miła pani sprzedawczyni zawinęła je starannie w kawałek jakiejś gazety. No cóż, co kraj, to obyczaj. A może to już wtedy, w kraju Wielkiego Brata, myślano o ekologii.

Jeszcze tylko spotkał nas niespodziewany objazd. Na dość długim odcinku drogi leżało rozsypane ziarno. Najwyraźniej suszyły się plony pobliskiego kołchozu. Samochody musiały omijać tę dość prowizoryczną suszarnię, jadąc po prostu przez pole.

No i zdążyliśmy w oznaczonym czasie opuścić ten wspaniały kraj. Wjeżdżamy do Rumunii.
Rumunia zachwyciła mnie pięknymi kempingami, przyjaznymi ludźmi. Napotykane przydrożne sprzedawczynie owoców uśmiechały się wesoło, wołały „bun drum”, życząc nam dobrej podróży. Jedyną uciążliwością tego fragmentu podróży były fanaberie naszej syrenki. Otóż okazało się, że jej jest zbyt gorąco i że nie wyrabia z chłodzeniem. Na szczęście przy tych rumuńskich drogach stały studnie z krystalicznie czystą i lodowatą wodą. Jechaliśmy więc od studni do studni, napełniając syrenkową chłodnicę. Rano, trzeciego dnia podróży przez Rumunię, znaleźliśmy się na bułgarskiej granicy.

Tu urwę tę opowieść o przyjaźni z syrenką. Dalszy jej ciąg, bardziej dramatyczny, znajdzie się w kolejnym odcinku mojego bloga.