Najciekawszą moją podróżą służbową do Kraju Rad była podróż do Dubnej i Moskwy.
Dubna – miejscowość nad Wołgą oddalona o 125 kilometrów na północ od Moskwy. Tu rozpoczyna się kanał Moskwa-Wołga łączący te dwie rzeki, Kanał imienia Moskwy. Kanał, oddany do użytku w 1937 roku, budowali przez niemal pięć lat więźniowie specjalnie zbudowanego łagru w pobliskim Dimitrowie. Nazwany był początkowo imieniem Józefa Stalina i to Stalin zadecydował o usytuowaniu w Dubnej w roku 1946 akceleratora protonów. W Dubnej powstaje kompleks instytucji związanych z atomistyką, a wokół niego osiedle naukowe, które w 1956 otrzymało prawa miejskie.
W roku 1988 Dom Handlowy Nauki postanowił przed przedstawieniem swojej oferty handlowej na styczniowych międzynarodowych targach w Moskwie zaprezentować ją właśnie w Dubnej.
Kilkuosobowa ekipa, pod wodzą wicedyrektora Piotra Syrowińskiego, zawiadującego między innymi działem reklamy, wyruszyła w podróż. Samolotem z Warszawy do Moskwy. W Moskwie na lotnisku oczekiwały na nas dwie, a może trzy czarne wołgi, którymi wyruszyliśmy w dalszą, zaśnieżoną drogę. Dni były krótkie, zrobiło się ciemno, prószył niewielki śnieg, droga niemal pusta, z rzadka widać jakieś światełka stojących gdzieś w dali domków. Co pewien czas wiozące nas samochody zatrzymują się przy stojących przy drodze strażnicach, gdzie dokładnie sprawdzają, kto i dokąd jedzie. Po jakichś dwóch godzinach znaleźliśmy się na miejscu. Rejestrujemy się w recepcji i tu nasze paszporty pozostaną aż do dnia naszego wyjazdu.
W hotelu otrzymałam pokój na drugim piętrze, ruszyłam więc do drzwi windy. Nim zdążyłam wejść z walizką do jej wnętrza, drzwi postanowiły gwałtownie się zamknąć, przytrzaskując mnie w połowie. Na szczęście nic mi się nie stało. Sama winda poruszała się powolnie, ale miała za to szybkie drzwi.
Do Dubnej przyjechaliśmy w piątkowy wieczór. Przez sobotę mieliśmy przygotować ekspozycję, żeby w niedzielę mogło się odbyć uroczyste otwarcie. Eksponaty wystawowe miały przyjechać pociągiem. W sobotni poranek okazało się, że wprawdzie dotarły na miejsce, ale nie ma komu ich odprawić i rozładować. Będzie to możliwe dopiero w poniedziałek rano. No cóż, zrobiły się dwa wolne dni na spacery nad Wołgą.
W instytucie w Dubnej pracowali też Polacy. Przyjeżdżali tu na staże, na stypendia. Jeden z nich przyszedł nas odwiedzić w hotelu i zaproponował obejrzenie atomowego reaktora. Poszliśmy więc na wycieczkę. Nie było tu za wiele do oglądania. Reaktor był obudowany okrągłym grubym murem betonowym i można było go obejść wkoło korytarzem. Podwórce wokół reaktora i budynków instytutu zasypane były śniegiem, pod którego warstwą spoczywały jakieś bezładnie porozrzucane wielkogabarytowe przedmioty. Cieszyłam się, że był ten śnieg i jakoś osłaniał rozgardiasz w tym, jak mi się wydawało, niebywałym miejscu. Najbardziej zapamiętałam pokazany nam komputer – mózg tej naukowej placówki. Zajmował niemal cały dość duży pokój. Nasz przewodnik podkreślił, że został on zakupiony w Stanach.
W sobotnie popołudnie udałam się na spacer do drugiej części miasteczka znajdującej się po drugiej stronie wielkiej wody. Wyruszyłam z kolegą Kurasiem (wszyscy mówili do niego po nazwisku), przedstawicielem działu wdrożeń, i Januszem Rentflejszem, pracownikiem mojego działu reklamy, który przyjechał ze mną jako pomoc przy budowie ekspozycji. Dwie części miasta łączył podwodny tunel, którym można było przejechać autobusem. Kiedy autobus wynurzył się z tunelu, po lewej stronie drogi zobaczyliśmy duży las, a nad lasem górował wydobywający się z jego głębi pomnik Lenina. Lenin widoczny był od pasa w górę. Pomnik ten jest do dziś jedną z atrakcji turystycznych Dubnej. W czasie, gdy powstawał, budowano tu równocześnie drugi pomnik, takich samych rozmiarów – pomnik Stalina, ale po ogłoszeniu zbrodni stalinizmu, został zburzony.
W drodze powrotnej postanowiliśmy obejrzeć z bliska to wspaniałe rzeźbiarskie dzieło, ruszyliśmy więc piechotą. Dotarliśmy do potężnego cokołu, ale wkoło rosły wysokie drzewa i trudno było zobaczyć resztę. Dużo większe wrażenie od pomnika wywarła na mnie droga przez ten podwodny tunel i ogromne sople lodu zwisające z jego stropu w miejscach połączeń kolejnych fragmentów betonowej konstrukcji. Pomyślałam, że pewno latem przeciekałaby tędy woda.
W dzień po zakończeniu ekspozycji wyruszyliśmy w powrotną drogę do Moskwy. Do hotelu Rossija przyjechaliśmy wieczorem i tu się okazało, że wprawdzie miejsca dla nas są zarezerwowane i pokoje na nas czekają, ale nie zostaniemy do hotelu wpuszczeni. Brakuje nam pieczątek w paszportach, stwierdzających, że opuściliśmy Dubną. Do recepcji powędrowała Marysia Olejnik, dołączyła do niej Ina Proskurowska, która tego dnia przyleciała do Moskwy z Warszawy, by obsługiwać nasze moskiewskie stoisko. Ina była Rosjanką, mieszkającą w Polsce już od paru lat, dobrze znała wszystkie radzieckie obyczaje. I tak we dwie po długiej dyskusji zdołały nakłonić dyrekcję hotelu do przyjęcia nas na tę noc warunkowo. Wszystkie dodatkowe formalności obiecały załatwić jutro.
Stoisko udało się przygotować bardzo sprawnie. Był słoneczny dzień, wyruszyliśmy na spacer. Były to czasy Gorbaczowa, początki pierestrojki. Na Arbacie ktoś recytował wiersze, w maleńkiej budce sprzedawali bliny z kawiorem. Wieczorem przyjechała reszta dehaenowskiej ekipy targowej i odbyło się radosne powitanie z szampanem łatwym do kupienia w naszym hotelu.
Następnego dnia rano wyruszyłam do Daniłowskiego Monastyru. Nasz przewodnik w Dubnej powiedział mi, że to pierwszy w Moskwie, niedawno otwarty monastyr. Miałam wielkie szczęście. Kiedy podeszłam do bram monastyru, właśnie w tym samym czasie podjechał tu autokar z francuską wycieczką. Na powitanie wycieczki wyszedł pop, wysoki, średniego wieku mężczyzna, z długą rudą brodą. To on oprowadzał wycieczkę po cerkwiach monastyru, opowiadając o jego historii, o tym, że przez długie lata pod rządami Stalina był on zamknięty tak jak wszystkie monastyry i cerkwie w całym Kraju Rad. Że ten nie został zniszczony, bo tu mieścił się zakład dla bezdomnych dzieci. I że on tu jest od niedawna. Wcześniej był w jakimś prowincjonalnym klasztorze na Ukrainie czy Białorusi, a jak go tu przenieśli, to na pewno w tamtym jego klasztorku wszyscy są przekonani, że znalazł się gdzieś w łagrze, bo nikt nie wierzy, że mogli w Moskwie otworzyć świątynię.
On to mówił, tłumaczka tłumaczyła na francuski, a ja wsłuchiwałam się w jego słowa po rosyjsku, ale też we francuskie tłumaczenie (francuskiego uczyłam się w szkole i potem na kursach). W czwartej cerkwi pop się zorientował, że ja rozumiem po rosyjsku, i wpatrzył się we mnie swoimi przeraźliwie niebieskimi oczami. Poczułam, co znaczą słowa „przebił wzrokiem”. Pomyślał na pewno, że jestem z KGB lub czegoś podobnego.
Francuzi zostali zaproszeni na lancz do archijereja. Ja zostałam na podwórcu, czekając, aż pop wyjdzie na zewnątrz. Wyszedł po chwili. Podeszłam i wyjaśniłam, skąd jestem i jak się tu znalazłam. Rozpromienił się. Był w Polsce, w jakiejś cerkwi pod Białymstokiem. Wiedział, że w Warszawie są dwie cerkwie. Powiedziałam, że chcę jutro pojechać do Zagorska. Poradził, żebym jechała rano, wo wremia bohosłużenia, bo wtedy będą otwarte cerkwie. Przy bramie wyjściowej zatrzymał się chwilkę i dał mi karteczkę z numerem telefonu, żebym zadzwoniła, jak znowu będę w Moskwie, to mi pokaże wiele ciekawych rzeczy. No niestety, nie udało mi się nigdy tej możliwości wykorzystać.
Do Zagorska pojechałam z Kurasiem, zaproponował, że pojedzie ze mną, bo tak będzie bezpieczniej. Nie mieliśmy przecież oficjalnego zezwolenia na samodzielne, nawet niewielkie podróże. Na Dworcu Białoruskim, z którego mieliśmy pociąg do Zagorska, pod ścianami na ławkach i na podłodze siedzieli ludzie, niektórzy jeszcze spali. Czekali na jakieś swoje pociągi, zdarzało się, że dłużej niż dzień.
Pogoda była piękna, przepięknie lśniły w słońcu kopuły cerkwi Zagorska, bladoniebieskie ze złotymi gwiazdkami. W największej świątyni w trochę mrocznym przedsionku sprzedawano cieniutkie długie świeczki. Ja też w odwiedzanych cerkwiach zapalałam świeczki w intencji mojej babci (Babuszki Chiny, ona była prawosławną). Dwóch młodych mnichów stało za fotelem na kółkach, na którym siedział starzec w czerni ze szpakowatą brodą, pierś jego zdobił zawieszony na grubym srebrnym łańcuchu duży krzyż wysadzany rubinami. Lśniły wspaniale w blasku świec.
W drugiej cerkwi, ukryty za ikonostasem, śpiewał chór, rozdawano małe bułeczki zwane prosforami. Na podwórcu jeszcze jedna mała świątynka i źródełko z wodą, a przy nim jeden kubek. Napiłabym się tej wody, ale jak tu pić z tego kubka. „Pij, Krycha, święta woda nam nie zaszkodzi” − powiedział Kuraś.
Napiliśmy się wody i poszli zwiedzić muzeum Zagorskowo. Myślałam, że to będzie muzeum związane z historią miasteczka. Tęga kobieta z ostrym makijażem – opiekunka muzeum – postanowiła nas osobiście po tym, na szczęście niewielkim, muzeum oprowadzić. Muzeum poświęcone było nie miasteczku, ale Zagorskiemu – działaczowi komunistycznemu. Jak mówiła, uratował on życie Leninowi, wyskakując przez okno z bombą, która go rozerwała, a miała zabić Lenina. Ten jego bohaterski czyn został uczczony nazwaniem miasteczka jego nazwiskiem. W roku 1992 Zagorsk powrócił do swojej dawnej nazwy – Siergijew Posad.
Zwiedziliśmy jeszcze maleńkie muzeum lalek, kupiliśmy bardzo piękne, niezwykle precyzyjnie pomalowane matrioszki i powróciliśmy do Moskwy. Wieczorem odlatywałam do Warszawy.