Dom Handlowy Nauki postanowił zaprezentować swoją ofertę w Petersburgu (wtedy jeszcze Leningradzie). Wystawę miała przygotować czteroosobowa ekipa: Marysia Olejnik – dział zagraniczny, Witek Biernacki – marketing, Jurek Lenk – odpowiedzialny za przygotowanie merytoryczne, i ja – dział reklamy. Do Leningradu mieliśmy jechać pociągiem całą noc, ale Marysia znalazła dwa dni wcześniejsze połączenie samolotowe, jakąś węgierską linię, która miała międzylądowanie w Warszawie. Były cztery miejsca wolne – dwa w pierwszej i dwa w drugiej klasie. Ustalono, że Mania i ja zasiądziemy w pierwszej. Jak się okazało, w pierwszej podawano bardziej wytworne alkohole i pasażerowie otrzymywali drobny prezencik – płócienny woreczek, a w nim torebka z papryką.

Dzięki temu, że przylecieliśmy wcześniej, był czas na zwiedzenie miasta. Bardzo mnie to cieszyło, bo przecież Petersburg był miastem rodzinnym mojej babci – babuszki Chiny, i tu ją poznał nasz dziadek Ignacy, i tu wzięli ślub, i tu urodziła się Mama.

O poranku następnego dnia po przyjeździe wyruszyłam z Marysią i Jurkiem w miasto. Nasz hotel mieścił się na Newskim Prospekcie w centrum Leningradu. Wszędzie stąd było blisko, ale nie mieliśmy pojęcia, w którą najlepiej iść stronę. W owych czasach nie istniały przewodniki turystyczne czy plany miast, wszystko było tajne. Zatrzymałam jakiegoś przechodnia z prośbą o poradę. Na nasze szczęście był on architektem. Bardzo go ta moja prośba ucieszyła. Zatrzymał się i gestykulując, opowiadał entuzjastycznie, co i gdzie trzeba zobaczyć. Żałował, że nie ma czasu, żeby nam to osobiście pokazać. Wzbogaceni o te cenne informacje ruszyliśmy w kierunku Newy.

Pogoda była marna, marcowa, pochmurna, ale miasto przepiękne. Wspaniała cerkiew wyraźnie w remoncie, cała w rusztowaniach. Napotkana wątła staruszka spacerująca z ogromnym psem, widząc, że się tej cerkwi przyglądamy, informuje nas, że to żaden remont, że to wszystko zagrodzili, żeby nikt do cerkwi nie chodził.

Niestety nigdzie nie było nic jadalnego do kupienia. Na ulicach sprzedawali tylko lody. Dziwiło mnie to zamiłowanie do lodów przy tak wcale nie letnich temperaturach. Wkrótce zorientowałam się, że to jedyny dostępny jadalny produkt. Spotkaliśmy nawet jedną sprzedawczynię pierożków, ale nim do nas doszło, pierożki zostały rozsprzedane.

Po całym dniu chodzenia po mieście o głodzie postanowiliśmy wejść na kolację do właśnie napotkanej restauracji. Tu jednak się okazało, że aby zjeść kolację, trzeba zapłacić za koncert. Koncert nas nie interesował, poszliśmy więc dalej. W kolejnej napotkanej trzeba było wykupić jedyne proponowane menu, do którego można było dokupić jakiś dodatek. No cóż, wykupiliśmy. Restauracyjka była przyjemna, z głośnika płynęła niezbyt głośna muzyka „Biełyje rozy”…

Kelnerka przyniosła zamówione menu. Jedzenie było smaczne, ale porcyjki minimalistyczne.

Jak się okazało później, na terenach targowych, gdzie znajdowało się nasze stoisko, też nie było możliwości zakupienia jakiegoś posiłku. W jedynym barze zostaliśmy obsłużeni dopiero po dyskusji z barmanką. Łaskawie uznała, że skoro tu pracujemy, to jednak może nam sprzedać jakąś zupę.

Drugiego dnia rano spotkałyśmy się z Marysią na śniadaniu w bufecie. Marysia była w bardzo złym nastroju. Do jej pokoju przez wentylacyjną kratkę wchodziły zapachy z kuchni. Próbowała już nocą interweniować, ale bez skutku. Hotel nasz był niegdyś hotelem luksusowym, ale jak widać, była to przeszłość. Na dodatek okazało się, że w bufecie oprócz pieczywa są tylko parówki, jajka na twardo i kefir, a nie ma herbaty. Tego już Marysia znieść nie mogła. Śniadanie bez herbaty, tylko z kefirem z lodówki i zimną parówką, a jeszcze na dworze chłodno, wilgotno. Mnie się to też absolutnie nie podobało, ruszyłyśmy z reklamacją do recepcji. Kiedy powiedziałyśmy o herbacie, naburmuszona recepcjonistka spojrzała na nas niechętnie, po czym zwróciła się do Mani: „Eto wy dzwanili ka mnie w dwienadcat czasow noczju?”, a kiedy Marysia przytaknęła, ostro dodała pytanie: „A wy z kakoj grupy?”. W tym momencie przypomniała mi się światła porada znajomego muzyka, który często bywał na występach w Kraju Rad, i zgodnie z tą radą powiedziałam: „My specjalisty z Polszy”, dodając, że nie jesteśmy z żadnej grupy i przyjechaliśmy tu robić wystawę.

Pani odmieniła się w mgnieniu oka. Zaproponowała promiennie, żeby Marysia przyszła po osiemnastej, to ona pokój jej zamieni, a w sprawie herbaty pójdzie z nami do kierownika restauracji.

Pan kierownik wskazał nam stolik w restauracyjnej sali, z dala od przygotowanych już nakrytych stolików dla grup. Po chwili kelnerka przyniosła nam szklanki z herbatą i talerzyki z pięknie wyglądającymi kanapkami. Kiedy po skończeniu posiłku poprosiłyśmy o rachunek, kelnerka wezwała pana kierownika, a ten powiedział: „Oddychajtie diewoczki, oddychajtie” i pożegnała nas, uśmiechając się radośnie. Rozbawiona sytuacją Marysia powiedziała: „Jesli by ja znała szto eto darom, szmpanskowo by zakazała”.

Padał drobny deszczyk, postanowiłyśmy więc w tej sytuacji zrezygnować ze spacerów po mieście i schronić się w Ermitażu. Dołączył do nas Jurek. A przed Ermitażem moknie w deszczu długa kolejka oczekująca na wejście. Stanęliśmy na końcu. W podcieniu przed samym wejściem stało dwóch milicjantów regulujących ruchem kolejki. Pomyślałam, że spróbuję i tu użyć magicznego zaklęcia. Mania z Jurkiem zostali w kolejce, a ja podeszłam do stróżów porządku i powtórzyłam już sprawdzoną formułę, dodając, że bardzo byśmy chcieli zwiedzić galerię, ale niestety nie mamy zupełnie czasu na stanie w kolejce. Milicjant zapytał, ile nas jest, kiedy poinformowałam, że trzy osoby, powiedział: „Prachaditie” a potem jeszcze zapytał cichutko: „A pamadu imiejesz?” (a czy masz szminki?). No, niestety nie miałam, ale i bez pamady weszliśmy bez kolejki.

Do terenów targowych trzeba było dojeżdżać metrem. Trochę to metro mnie przerażało. Pociągi jeżdżą tu szczelnie zamykanym, wodoszczelnym tunelem, bo ciągnie się on pod plątaniną cieków wodnych Petersburga, rzek i kanałów. Na stacji metra, gdy zatrzymuje się pociąg, otwierają się ogromne stalowe wrota i dopiero wtedy mogą się otworzyć drzwi wagonów. Wyobraziłam sobie sytuację, w której pociąg podjeżdża i z powodów nieprzewidzianych jego drzwi nie trafiają na wrota i pozostaję uwięziona w tym podziemnym wagonie.

14 marca było otwarcie wystawy, a 13 marca po południu miała przylecieć ekipa z działu wdrożeń, której zadaniem było opowiadanie zwiedzającym o zaletach i zastosowaniach prezentowanego sprzętu. Tego dnia były też moje imieniny. Dla uczczenia tych moich imienin i powitania przybywających postanowiliśmy nabyć szampana. Wyruszyłam z Jurkiem po zakupy do znajdujących się w pobliżu delikatesów „po specjalnym zakazam”, czyli z zakupami na zamówienia. Przed sklepem stała kolejka. Sprzedawali po dwa szampany i kilogramie mąki na głowę. Wyczekując w kolejce, wyliczyliśmy, że przy spodziewanej liczbie gości i skoro to taka okazja, to jeżeli nie kupujemy mąki, spróbujemy kupić 5 szampanów. Niestety pani sprzedawczyni była nieprzebłagana, a kolejka przyglądała nam się podejrzliwie. Co to za ludzie, co nie chcą kupować mąki. Party na cztery szampany wypadło bardzo dobrze. Następnego ranka dla uczczenia moich minionych już imienin dostałam od Józka Chajna gałązkę kwitnącej magnolii, którą nabył o świcie na jakimś bazarku. Zdążyłam jeszcze znanym już sposobem wprowadzić do Ermitażu trzyosobową grupę wdrożeniowców i wieczorem odleciałam do Warszawy.