Wakacje 1981 były zaplanowane. W lipcu jadę na 10 dni do Krakowa, na trzecią sesję podyplomowego studium dla nauczycieli szkół budowlanych. Mam już przygotowaną pracę końcową na wybrany temat. Napisałam o architekturze XX wieku. Jeszcze będę musiała zdać jakiś egzamin z marksizmu. Potem jedziemy na Wdzydze, a w sierpniu do Monachium do Szymkiewiczów na dwa albo trzy tygodnie.

W Krakowie było fantastycznie. Wieczory w teatrach, w Piwnicy pod Baranami. W tym roku 1981, w czasie „Solidarności”, teatry krakowskie działały bardzo intensywnie, wystawiano wspaniałe spektakle. W dzień, po zajęciach kursowych, kawa bez cukru „U Michalika” i prawie bezcukrowe ciasteczka (bezcukrowe, bo cukier jest tylko na kartki, a kawiarnie mają jakeś minimalne limity), spacery po Krakowie, muzea, wystawy. Zrobiłam też parę wywiadów dla „Naszego Klubu” do rubryki „Gwiazdy estrady”: z Markiem Grechutą, z Andrzejem Zauchą, ze Zbigniewem Wodeckim, z „Wolną Grupą Bukowina”…

Na Wdzydzach była piękna pogoda. Mieszkaliśmy w namiocie na brzegu jeziora, pływaliśmy wypożyczonym kanu. Miecio jak zwykle łowił ryby, ja jak zwykle zbierałam w lesie jagody, poziomki, maliny…

No i nadszedł sierpień. Udało mi się wyjątkowo szybko wydobyć paszport z urzędu paszportowego. Wpisałam się na długą listę kolejkową pod niemiecką ambasadą. Pozostało jeszcze tylko przychodzić przez parę dni co ranka i podpisem na liście potwierdzać obecność, oczekując na dzień, w którym będzie się miało szczęście stanąć przed obliczem urzędnika ambasady i otrzymać pieczęć w paszporcie.

Już nawet starannie przygotowałam rzeczy do zabrania w tę zagraniczną podróż, a tu Miecio znienacka oznajmił, że on się wcale do Niemiec nie wybiera. Nie miał nawet zamiaru uzasadniać tej swojej zmiany wakacyjnego planu. Byłam załamana i wkurzona. Tyle mojego trudu i radość na spotkanie z Hanią − wszystko w jednej chwili się rozprysło.

Trzy dni po tej Mieciowej decyzji pojawił się u nas Tadzio Kowalski. Wiedząc, że się wkrótce wybieramy do Niemiec, przyjechał z konkretną propozycją biznesową. W Monachium są sklepy ze sprzętem dla myśliwych, sprzedające również myśliwską biżuterię – grandle (szczątkowe kły w górnej szczęce jeleni używane do biżuterii myśliwskiej) oprawione w srebro. Przywiózł ze sobą garść biżuterii ze swojej pracowni oraz specjalny kuferek na amunicję. Zaproponował, żebyśmy wzięli ze sobą ów kuferek oraz srebrne precjoza i postarali się to sprzedać. Miał przygotowane ceny, które powinniśmy za to otrzymać, i ustaloną dla nas prowizję ze sprzedaż. Prosił też o zakupienie w takim sklepie katalogu. W tej niespodziewanej sytuacji Miecio zmienił zdanie, nie chcąc zawieść oczekiwań przyjaciela.

Następnego dnia o poranku pognałam do niemieckiej ambasady, żeby od nowa wpisywać się na listę. A tu radosna niespodzianka. Jakimś cudem nie wykreślili mnie z listy mimo braku podpisów z trzech ostatnich dni i na dodatek to właśnie dziś wypadł mój termin wejścia po stemple w paszportach.

Parę dni później wyruszyliśmy w drogę do Monachium autostopem.

Atmosfera w domu Szymkiewiczów była w tym roku trochę napięta, trochę nerwowa. Na początku sierpnia przyjechała odwiedzić Hanię jej mama. Andrzej najwyraźniej raczej źle znosił tę wizytę teściowej. No cóż, mama Hani nie należała do zbyt sympatycznych mam. Andrzej przesiadywał samotnie w swoim biurze do wieczora, snując rozmyślania. Kolacje przesuwały się na coraz późniejsze godziny. Hania paliła coraz więcej papierosów.

Zmieniły się też codzienne obyczaje. Teraz Hania jeździła po zakupy tylko w Grefelfingu lub do pobliskich miasteczek, a do Monachium wyruszał Andrzej.

Andrzej ciągle wymyślał jakieś nowe biznesy mające przynieść duże pieniądze. W ostatnim roku precyzyjnie opracował liniał kreślarski – długą drewnianą linię umieszczaną na dwóch sznurkach przymocowanych do deski kreślarskiej, przesuwana po tych sznurkach linia pozwalała na precyzyjne rysowanie równoległych. Linie już były gotowe, sznurki odpowiednio przycięte, pozostawało komplety wraz z wydrukowaną instrukcją zapakować w odpowiedni sposób w długie pudełka. To właśnie nam powierzył Andrzej to pakowanie. Trochę mnie dziwił ten produkt. Czyżby niemieckie biura projektów i kreślarnie tego nie używały, skoro w Polsce był w powszechnym użyciu? Nie komentowałam Andrzejowego wynalazku, skoro wszystko już było zrobione, popakowaliśmy w pudełka.

Miecio i ja
Miecio i ja

Drugim, ostatnio powstałym dziełem Andrzeja był kamper. Myślał o sprzedaży niedrogich kamperów dla ludzi kochających podróże, ale niepotrzebujących luksusów. Już wczesną wiosną zakupił kamper w stanie surowym i osobiście wyposażył jego wnętrze według własnego projektu. Ten jego kamper był bardzo starannie, ale skromnie, wręcz spartańsko urządzony. Na razie jeszcze nie znalazł klientów, przygotowywał materiały reklamowe.  

To posiadanie własnego kampera zmieniło sposób spędzania weekendów. Andrzej rozmiłował się absolutnie w windsurfingu. W piątkowe popołudnia pakował na dach kampera deskę surfingową, zabierał piankowy strój ocieplający, wyżywienie i wyruszał nad jezioro Starnberger, by całą sobotę i niedzielę oddawać się śmiganiu po jeziorze. Starnberger See to jedno z największych niemieckich jezior, położone w pobliżu Monachium.

Hania nie pasjonowała się tym sportem, zostawała w domu z mamą. Teraz, kiedy przyjechaliśmy, Andrzej zabierał ze sobą Miecia, a ja z Hanią w piątkowy wieczór wyruszałyśmy do Monachium na spacer. Odwiedzałyśmy Schwabing – dzielnicę artystów.

Tu w piątkowe wieczory powstawała uliczna galeria. Na małych stoikach lub bezpośrednio na chodniku, w świetle niewielkich latarenek, rozstawiali artyści swoje prace, oczekując na nabywców. Grała muzyka, można było zjeść krepsy – cieniutkie francuskie naleśniki, przygotowywane na poczekaniu.

Hania, w odróżnieniu od Andrzeja, bardzo lubiła tu przychodzić. Mnie się tu też bardzo podobało, żałowałam, że Miecia omijają te artystyczne spacery.

W sobotę jechałyśmy z Hanią dość późnym przedpołudniem nad jezioro Starnberger w poszukiwaniu Andrzejowego kampera. Rozstawiałyśmy leżaki i oglądałyśmy widowisko odbywające się na tafli jeziora – kolorowe żagle, smukłe sylwetki pięknie opalonych, radosnych młodych ludzi pomykających na swoich deskach. Wracałyśmy do domu z nadchodzącym wieczorem.

Mama Hani po niemal dwóch tygodniach powróciła do Warszawy. Zrobiło się w domu jakoś przestronniej i spokojniej. W kolejny weekend odwiedził Szymkiewiczów Wojtek, kolega Andrzeja mieszkający na stałe w Szwajcarii w Rapperswilu. Przyjechał dużym osobowym samochodem. Hania nie przepadała za tym kolegą Andrzeja. Ustalono, że będzie sypiał w swoim samochodzie, zaparkowanym na ulicy przed domem. Pojechał więc do Monachium i zakupił lustrzaną folię do naklejania na szyby. Razem z Mieciem nakleili starannie tę folię na szybę tylną i boczne. Teraz ze środka samochodu można było spokojnie oglądać ulicę, a przechodzień mógł się przeglądać w lusterkach.

W niedzielę Andrzej rozstawił w ogrodzie grilla i na cześć kolegi upiekł wspaniałe kotlety, a po południu, ku niezadowoleniu Hani, wyjechał z nim do Monachium.

Zapadał wieczór, siedzieliśmy z Hanią w salonie, oglądając w telewizji jakiś dramatyczny film Fassbindera, a tu powrócili z eskapady radośni Wojtek z Andrzejem. Andrzej wyjął z kieszeni niewielką buteleczkę i niewielką szmatkę. Skropił szmatkę płynem z buteleczki i podając mi ją, zakrzyknął wesoło: „Kuba, wąchnij”. Widząc moje wahanie, dodał: „Nic się nie bój”. Więc wąchnęłam, potem szmatka powędrowała dalej. Tylko Hania odmówiła wąchania. Efekt tego wąchnięcia był dla mnie zupełnie niespodziewany. Wszystkim zrobiły się czerwone, pulsujące uszy i wszystkich ogarnął niepohamowany śmiech. Trwało to wprawdzie niedługą chwilę, ale zupełnie zapomniałam o właśnie oglądanym, mocno niewesołym filmie.

Jak zostałyśmy same, Hania opowiedziała mi, że w Monachium jest niewielki bar prowadzony przez polskie małżeństwo. Bar o wątpliwej reputacji i to właśnie jedną z głównych atrakcji tego baru jest owa wędrująca szmatka podawana przez barmankę.  

Zastanawiałam się, gdzie mogłabym sprzedać to ciężkie pudło na naboje oraz Tadeuszową biżuterię, a także zakupić katalog. Zapytałam Hanię o myśliwskie sklepy. Domyśliła się, że to jakieś zlecenie Tadeusza, jej byłego męża. Powiedziała, że myśliwskich sklepów tu nie ma i nie rozwijała tematu. W tej sytuacji musiałam jakoś sama sobie poradzić.

Pojechaliśmy do Monachium podmiejską kolejką. Idąc od dworca główną ulicą miasta, dokładnie przyglądaliśmy się wystawom. Wypatrzyliśmy sklep z bronią, w środku były też myśliwskie trofea. Na szyldzie zawieszonym nad oknem wystawowym napisano „Waffe”.

Wczesnym rankiem następnego dnia udałam się do Andrzejowego biura. Zaraz po przyjeździe zaproponowałam Hani, że ja, żeby się włączyć w domowe zajęcia, będę ją wyręczać w sprzątaniu tego biura. Teraz więc mogłam sprzątając, spokojnie znaleźć na półkach telefoniczną książkę „Gelbe Seiten” – „Żółte Strony”, czyli książkę z adresami firm. Wyszukałam Waffe i znalazłam cztery sklepy rozrzucone niedaleko od centrum miasta.

Wyruszyliśmy z Mieciem do Monachium w poszukiwaniu owych sklepów. Myśl o taszczeniu tej ciężkiej skrzyni z powrotem do Warszawy dodawała mi siły. Biżuteria nikogo w tych sklepach nie interesowała i dopiero w czwartym, najdalszym udało mi się sprzedać skrzynię i dostać w prezencie katalog. Katalog niestety był gruby i ciężki, ale i tak lżejszy od skrzyni i łatwiejszy w transporcie.

Zadowoleni z sukcesu handlowego, wyruszyliśmy spacerkiem przez miasto. Na którejś z bocznych ulic niedaleko centrum napotkaliśmy duży sklep jubilerski. Miecio wpadł na pomysł, żebym tu zaproponowała Tadziową biżuterie. Pomysł ten wydał mi się absurdalny, ale w końcu dałam się przekonać, zapowiadając, że to ostatnia próba.

Weszłam do wnętrza. Sklep był duży. Nie było tu zwykłego kontuaru. Pod ścianami stały gablotki, a pośrodku cztery eleganckie stoliki ustawione w dwóch rzędach. Przy stolikach kręcili się sprzedawcy. Podeszła do mnie elegancka kobieta, zapytała, w czym może mi pomóc. Wyjaśniłam, że mam do zaproponowania biżuterię. Wskazała stolik, do którego mam podejść. Podeszłam, poproszono o pokazanie proponowanych przedmiotów. Rozłożyłam wszystko na stole. Pan, specjalista od zakupów, starannie obejrzał każdy przedmiot. Dwa odłożył na bok, uznając, że niezbyt starannie przylutowano któryś listek. Wyjął notatnik i poprosił o napisanie proponowanych cen. Napisałam. Przyjrzał się kartce, podkreślił, podsumował i na dole dopisał jeszcze jakąś liczbę. Spytał, czy się zgadzam. Przy mojej nie najwspanialszej niemczyźnie nie bardzo rozumiałam, o co mu chodzi, ale skinęłam głową.

Po chwili otrzymałam pieniądze i ku mojemu zaskoczeniu sumę powiększoną o tę dopisaną liczbę. Byłam ogromnie dumna z tych moich sukcesów handlowych uzyskanych tego dnia.

Z tej dumy i zachwytu nad sobą kupiłam w jakimś sklepie z posezonowo przecenionym towarem prześliczne ciemnofioletowe zamszowe buciczki, z białymi sznurowadłami, wykończone srebrzystą tasiemką. Hani buciczki ogromnie się podobały i następnego dnia pojechałyśmy kupić takie same dla jej bratanicy. Nie było już fioletowych, co mnie ucieszyło, więc kupiła bordowe. Żałowałam, że nie mogłam opowiedzieć Hani o moich sukcesach handlowych, bo w tym wypadku byłoby to raczej niezręczne.

Rok szkolny jak zwykle zaczynał się 1 września. Andrzej pojechał ze mną do zaprzyjaźnionego lekarza i otrzymałam za opłatą zwolnienie lekarskie na tydzień. Do Warszawy wracaliśmy pociągiem, nie zdając sobie sprawy, że już za trzy miesiące, 13 grudnia, zamkną się granice Polski i że to nasza ostatnia wspólna wyprawa do Monachium.