Rok 1996 był dla mnie bardzo trudnym rokiem. 11 kwietnia po długiej chorobie odszedł nasz Tata. Teraz z całej naszej rodziny tylko ja z Zuzią, moją jamniczką, pozostałyśmy mieszkankami domu przy ulicy Kopernika.
Po naradzie z rodzeństwem zapadła decyzja, że przeprowadzę się do mieszkania rodziców, a moje zostanie wynajęte lub sprzedane. W tej sytuacji musiałam zająć się remontem mieszkania rodziców, przystosowaniem go do moich potrzeb i następnie przeprowadzką. Zaczęły się podróże po sklepach budowlanych, wyszukiwanie niezbędnych materiałów, elementów wyposażenia. Remont trwał niemal całe lato: przebudowa łazienki, dobudowanie antresoli, wymiana stolarki okiennej. No i wreszcie na początku jesieni zaczęła się przeprowadzka. Niby niedaleka, tylko z piątego piętra na pierwsze, ale przy ilości nagromadzonych przeze mnie archiwaliów było to pracochłonne przedsięwzięcie.
Z końcem września zamieszkałam w lokalu numer 6. Zuzia, wracając ze spacerów, jeszcze ciągle starała się wędrować na górę. Tego roku nie byłyśmy na żadnych wakacjach, nie miałam na nie czasu ani żadnego pomysłu.
Na początku października późnym wieczorem zadzwonił telefon. W słuchawce odezwał się Andrzej, mój braciszek. Andrzej pracował w owym czasie w polskiej ambasadzie w Waszyngtonie i już prawie dwa lata mieszkał tam z Żanettą i Matyldą (żoną i córeczką). Dzwonił, żeby mi powiedzieć, że odnalazł w internecie Tadzia Niewierowicza – syna jeszcze wileńskich przyjaciół naszych rodziców. Tadzio z rodziną mieszkał obecnie w stolicy Meksyku i był profesorem tamtejszej politechniki. Bardzo się ucieszył wiadomością, że Andrzej teraz jest w Stanach, i zaprosił go wraz z rodziną na święta Bożego Narodzenia i wspólne spędzenie ferii zimowych. To zaproszenie dotyczyło też mojej skromnej osoby. Andrzejek dzwonił, żeby się dowiedzieć, co ja na to. Byłam zachwycona. Mieliśmy pojechać na dwa tygodnie.
Andrzejek nieśpiesznie zajął się rezerwowaniem biletów na samolot do Meksyku, bo do świąt było jeszcze sporo czasu. Niestety, kiedy już zaczął sprawdzać możliwe terminy przelotu z Waszyngtonu i z powrotem, okazało się, że najbliższy świąt termin wylotu to 11 grudnia, a powrotu 9 stycznia. Po rozważeniu wszystkich za i przeciw nasze meksykańskie wakacje z dwutygodniowych przemieniły się, ku mojej wielkiej radości, w miesięczne. W okresie przedświątecznym polecimy na 7 dni na Jukatan do krainy Majów.
Na czas mojego wyjazdu za ocean Zuzią zaopiekuje się Boguś Paszkiewicz i zamieszkają wspólnie w moim mieszkaniu. Wszystkie prace zlecone zdołałam zakończyć niewiele po północy 9 grudnia i w pośpiechu zakończyć pakowanie. O 7.30 odjeżdżam z Kopernika na lotnisko, taszcząc dwie ciężkie walizy. Wtedy jeszcze pasażer do Stanów miał prawo do nadania na bagaż dwóch dwudziestokilowych walizek, a właśnie wyszedł niedawno wielki słownik języka polskiego i Andrzejek wymyślił, że jakbym przywiozła ileś tych słowników, to miałby na prezenty dla wykładowców polskiego w USA.
Na lotnisku niespodzianka. Samolot British Airways przez Londyn do Waszyngtonu o 9.50 nie odleci. Polecę do Nowego Jorku o 13.10, a tam przesiadka na lokalne linie do Waszyngtonu. No cóż mi pozostało, siedzę na lotnisku, popijając kawę. W końcu odlot z dwudziestominutowym opóźnieniem. Jestem ogromnie zmęczona i źle się czuję, spałam tylko cztery godziny. Na szczęście w samolocie sporo wolnych miejsc i mogę leżeć na trzech siedzeniach.
Do Nowego Jorku przylatujemy o 17.00 i mam dwie godziny na przesiadkę. I tu nowy, niespodziewany problem. W Nowym Jorku odprawa celna. Muszę odebrać przywiezione walizy i przetransportować je do odlotu. Ja tego nie udźwignę. Są wózki, ale trzeba wpłacić 1,5 $, a ja mam tylko banknoty i żadnych monet. Na moje szczęście leciały ze mną dwie Polki, mieszkanki Nowego Yorku, i podarowały mi tę sumę. Teraz trzeba odnaleźć przystanek biało-czerwono-niebieskiego autobusu dowożącego pasażerów do odpowiednich gejtów. Zrobiło się ciemno, z trudem wypatrzyłam ten przystanek, no i przejechałam o jeden gejt za daleko, bo kierowca zapomniał się zatrzymać. Na szczęście autobus jeździł w kółko. Na lotnisku w Waszyngtonie czekała Żanetta.
11 grudnia o 5.30 pobudka i o 6.15 wyruszamy w podróż. Najpierw lecimy do Orlando. Dwie godziny na pięknym lotnisku. Tu już widać świąteczny nastrój. W centrum dworca, pod gwiazdą szklanego sklepienia, stoi ogromna choinka.
Jeszcze dwie godziny lotu i jesteśmy w Meksyku. Tu dość obskurne lotnisko, długie kolejki do odprawy paszportowej. Każą mi przytknąć palec do jakiegoś żółtego guzika i zostaję wylosowana do rewizji bagażu. Celnicy przerzucają wszystko w walizkach. Wreszcie wychodzimy za barierkę. Przed nami tłum oczekujących.
Jeszcze w samolocie zastanawialiśmy się, jak poznamy Tadzia. Widziałam go przecież ostatnio w 1945 roku, jak miał trzy lata. Nasze rodziny w ramach tak zwanej „repatriacji” jechały razem z Wilna do Polski w tym samym „bydlęcym wagonie” i razem zatrzymały się w Giżycku. Potem nasi ojcowie wyruszyli razem poszukiwać pracy i znaleźli ją w Łodzi.
Jak się okazało, nie było z poznaniem najmniejszego problemu. W tym tłumie wyróżniał się jeden mężczyzna wyższy od pozostałych, z wyraźnie słowiańską urodą. Tadzio też nas od razu rozpoznał. Nastąpiły radosne powitania.
Załadowaliśmy bagaże do samochodu Tadzia, jedziemy przez zatłoczone ulice, pełne samochodów i ulicznych sprzedawców wszystkiego.
W domu wita nas Krysia i ich jedenastoletni synek Artur. Na stole za chwilę pojawia się uroczysta kolacja z meksykańskim deserem…
Następnego dnia śniadanie, taksówka i znowu lotnisko. Bagaże nadane i za godzinę mamy odlecieć do Cancun. Spokojnie siadamy na krzesełkach w pobliżu gejtu. Czas płynie, ale nikt nie ogłasza naszego samolotu i nikt nas nie wzywa. Zbliża się 13.10. W pewnym momencie z krzesełek poderwali się ludzie i nerwowo pobiegli do wejścia. Andrzej podchodzi do kobiety z obsługi. Ta spokojnie informuje, że nasz samolot za chwilę odleci i nie ma już wolnych miejsc. Afera. Andrzej wyciąga paszport dyplomatyczny. Pojawia się policja i faceci w ciemnych garniturach. Po burzliwej dyskusji polecimy za godzinę, inną linią. Tym już odleciały nasze bagaże. Nam, przyzwyczajonym do obyczajów na europejskich lotniskach, nie przyszło nawet do głowy, że tu w Meksyku nie ma zwyczaju ogłaszania odlotu samolotu i że ci oczekujący na krzesełkach to pasażerowie bez wcześniej kupionych biletów, którzy chwilę przed odlotem wpadają do środka i już w samolocie wnoszą opłaty.
Ten samolot okazał się bardziej luksusowy, nie było w nim zbyt wielu pasażerów. Częstowano margaritą oraz smacznymi kanapkami. Nasze bagaże nietknięte czekały na lotnisku.
W hotelu Plaza Gracia czeka na nas pokój z balkonem, z widokiem na ogród i morze.
Nie tracąc czasu, idziemy do biura podróży dowiedzieć się o wycieczki. Nasz informator imieniem Ricardo wpisuje nas na cztery listy, a dowiedziawszy się, czy mamy kartę kredytową, zaprasza na jutro na śniadanie. Przyjedzie po nas samochodem.
Nazajutrz o 10 rano podjeżdża żona Ricarda. Wita nas radośnie i jedziemy do hotelu Casa Maya. Przy wejściu sprawdzają, czy jesteśmy na liście zaproszonych gości, i proszą o okazanie karty kredytowej. Stoliki nakryte białymi obrusami. Szwedzki bufet pełen rozmaitych specjałów. Przy stolikach zasiadają odziani w barwne szatki zaproszeni śniadaniowi goście. Po chwili do każdego ze stolików dosiada się elegancki młody mężczyzna w ciemnym garniturze. Nasz opowiada nam o urodzie Cancun, o wspaniałościach tutejszych plaż, o cudownych rybach pływających w oceanie, pięknych kwiatach i ptakach. Pokazuje filmik kręcony pod wodą i wreszcie zaprasza do obejrzenia apartamentów do sprzedania znajdujących się w sąsiednim budynku. Mimo naszych zapewnień, że nie przewidujemy inwestycji, nalega, żebyśmy chociaż obejrzeli. Zgadzamy się. Teraz oprowadza nas inny pan, równie uprzejmy i równie elegancki. Apartamenty są piękne, z widokiem na plaże, na korty tenisowe…
Wracamy i chcemy się oddalić, ale tu czeka kolejny pan i zaprasza do stolika na krótką rozmowę. Andrzej jest ciekawy dalszego przebiegu proszonego śniadania, więc siadamy.
Przy innych stolikach też się rozmieszczają śniadaniowi goście. Pan zaczyna nam przedstawiać fantastyczne wprost warunki proponowanej transakcji. Apartament kupuje się na zawsze na jeden miesiąc każdego roku. Można go komuś na ten miesiąc wynajmować. No i umowa transakcji musi być podpisana dzisiaj i dzisiaj ma być wpłacona zaliczka (do tego była potrzebna karta kredytowa). Żanetta tłumaczy, że wprawdzie jest to wspaniała oferta, ale musimy sprawę przemyśleć przynajmniej do jutra. Pan jest nieustępliwy. Z wielkim trudem udaje się nam opuścić gościnną Casa Maya.
Po powrocie dowiedzieliśmy się od naszych przyjaciół prawników, że był to system naciągania naiwnych turystów. Wpłaconych pieniędzy nigdy nie zwracano. Ten system niedługo potem zagościł również w Polsce – tak zaczęto sprzedawać apartamenciki w Zakopanem czy Darłówku.
Wracając do naszego hotelu napotkaliśmy sanie Mikołaja zaprzęgnięte w renifery…
Dalsze meksykańskie opowieści o fantastycznych wakacjach w kolejnym odcinku.