Łuczany, jesień 1945
Podróż z Wilna do Polski dobiegła końca. Po blisko trzech tygodniach wysiadamy z pociągu. Zostajemy w Łuczanach – obecnie Giżycko.
Dostaliśmy mieszkanie w dużym szarym budynku w środku miasta, w czasach niemieckich były tu koszary, a w tym domu podobno mieszkali oficerowie. Dziadek Ignacy z Babuszką Chiną mają mieszkanie na tej samej klatce, naprzeciwko nas.
Te mieszkania przydzielił nam PUR, czyli Państwowy Urząd Repatriacji (dziś po wpisaniu w Google hasła PUR znajdujemy na wstępie oznaczoną pięcioma gwiazdkami firmę kosmetyczną). W PUR-ze Mama spotkała zatrudnioną tam wileńską koleżankę. Pomogła zorientować się w sytuacji, wynalazła jakieś możliwie dobre meble pozbierane z opuszczonych domów: łóżka, szafę, stół, krzesła, biurko, kuchenny kredens.
Łuczany, niemiecka nazwa Lec, zamieszkujący tu Niemcy opuszczali w wielkim popłochu, w strachu przed nadciagająca sowiecką armią, przed represjami. Chodzę z Mamą po pustych domach, po mieszkaniach, czasem jakby przed chwilą opuszczonych, wyszukujemy jakieś przedmioty, które mogą się przydać do zagospodarowania tego naszego nowego mieszkania. Ja zbieram różne drobiazgi mogące służyć do zabawy. Niewiele już można tu znaleźć. Wszystkie co lepsze rzeczy z tych pustych domów pozostawione przez ich mieszkańców pozabierali ci, którzy wcześniej zdecydowali się osiąść w Łuczanach, oraz przybywający tu szabrownicy, pewno część stała się też łupem sowieckich zwycięzców. Jakieś meble zgromadzono w magazynach PUR-u.
Nie przypominam sobie żadnych sąsiadów z tego ogromnego budynku. Chodzimy z Irenką po rozległym dziedzińcu niedawnych koszar, wszędzie tu pusto. Zaglądamy do ogołoconych pomieszczeń. Najbardziej dla nas interesująca była porzucona apteka, zbierałyśmy jakieś dziwne skarby, które potem gromadziłyśmy na strychu.
Bardzo mi się w tych Łuczanach podoba. Nieduże miasto nad jeziorem i teraz chodzę do prawdziwej polskiej szkoły, i zostałam przyjęta do zuchów, i byłam z zuchami na podmiejskiej wycieczce. Braciszek uczęszcza do przedszkola – jest po drugiej stronie ulicy. Współcześnie mój brat nie pamięta tego przedszkola, ale twierdzi, że została mu w pamięci jakąś plaża nad jeziorem poryta pociskami, a między nimi opalający się ludzie. Być może zapamiętał to bo zakazywano mu dotykać niewybuchów, które sterczały z lejów.
Mama z Dziadkiem zajęli się szyciem czapek narciarskich (tak się nazywała męska czapka z daszkiem z opuszczanymi nausznikami), zbliża się zima i na pewno znajdą się nabywcy.
Niestety, nie ma w Łuczanach żadnej pracy dla Taty, takiej, której mógłby się podjąć; wszystkie możliwe posady zajęli wcześniej przybyli. Pozostało tylko stanowisko nauczyciela WF-u. W tej sytuacji Tata ruszył w Polskę za chlebem.
Przeprowadzka do Łodzi
No i zrobił się listopad. Chłodno, ponuro, Irenka zachorowała, ma wysoką gorączkę, do domu przychodzi lekarz, stary pan Żabko-Potopowicz… A tu dowiadujemy się, że Tata właśnie dostał pracę w Łodzi, w poniemieckiej fabryce proszku i mydła, będzie kierownikiem warsztatów i będzie tam też praca w biurze dla Mamy i służbowe mieszkanie w pofabrykanckim domu i już załatwiony jest transport do Łodzi. Na szczęście Irenka wyzdrowiała. Pakujemy się znowu do wagonu towarowego z całym już tu zgromadzonym dobytkiem. Tym razem podróż była znacznie krótsza trwała niecały tydzień.
Do Łodzi przyjechali z nami Dziadek z Babuszką, tylko Nadzia została w Łuczanach. Dostała tu pracę i mieszkanie. Smutno było się rozstawać, była przecież z nami przez cały ten ciężki wojenny czas.
Fabryka mydła i proszku Gama mieściła się na Bałutach w dzielnicy o najgorszej w owym czasie reputacji. Dom pofabrykancki stał w ogrodzie na terenie fabryki. Długi, jednopiętrowy, z czerwonej klinkierowej cegły. Nasze mieszkanie znajdowało się na piętrze. Mieszkanie było sześciopokojowe, ale nam przypadły w udziale tylko trzy z tych pokoi. Z eleganckich schodów wchodziło się na długi korytarz, z niego prowadziły wejścia do pokojów. Po prawej stronie pokój z kuchnią zajmowali państwo Kauerowie z dorosłą już córką Lolą. W końcu korytarza było wejście do naszych dwóch pokoi w amfiladzie – w pierwszym większym pokoju zamieszkała Babcia i my troje, w drugim sypialnia rodziców. Dwa centralnie usytuowane pokoje, na wprost wejścia ze schodów, zajmowała świetlica robotnicza, w drugiej części korytarza mieściły się wspólna ubikacja i łazienka, a na końcu nasz trzeci pokój. Pokój ten był całkiem duży, przedzielono go na pół zdobycznym kredensem – w pierwszej części urządzono kuchnię, a za kredensem zamieszkali Dziadek z Babuszką i tu stanął jedyny mebel przywieziony z Wilna – dziadkowy wielki stół.
Jako repatrianci dostajemy czasem paczki z UNRA. Pamiętam z tych paczek mleko w proszku, jajka w proszku i marmoladę przysyłaną w formie dużego sześciennego bloku. Kroiło się ją nożem i plasterki układało na chleb, a z jajek w proszku można było nawet zrobić coś w rodzaju jajecznicy.
Pan Kauer w momencie, jak się wprowadzaliśmy, był robotnikiem w fabryce Gama, był też chyba jakimś zasłużonym działaczem PPR-u, bo w niedługim czasie wielce awansował – został dyrektorem fabryki Gama i wtedy pani Kauerowa zamknęła łazienkę na klucz. Trzeba było za każdym razem, chcąc skorzystać z łazienki, ten klucz wypożyczać. Na szczęście nie wpadła na pomysł zamknięcia na klucz również ubikacji.
Teraz chodzę do czwartej klasy w szkole na ulicy Drewnowskiej, niedaleko od miejsca zamieszkania. Jestem najmniejsza i najmłodsza w klasie, koleżanki i koledzy to w większości ludzie, których naukę przerwała wojna. Są ode mnie starsi o sześć do ośmiu lat, zważywszy że moja dotychczasowa wojenna nauka była mocno przyśpieszona. Zajęcia świetlicowe prowadzi pani kucharka i to pod jej kierownictwem uczymy się tańczyć poloneza w rytm pieśni śpiewanej a cappella: „Patrz Kościuszko na nas z nieba, jak w krwi wrogów będziem brodzić, twego miecza nam potrzeba by ojczyznę oswobodzić, oto jest wolności zew, my za nią przelejem krew…”