Mieszkamy teraz w mieście Łodzi (tak mówią łodzianie zapytani: gdzie mieszkasz?), na terenie fabryki Gama, w pofabrykanckim domu, w dużym mieszkaniu, dzielonym z rodziną Kauerów i świetlicą robotniczą.  Tata i Mama są zatrudnieni w fabryce – Tata jest kierownikiem warsztatów, a Mama pracuje w księgowości. Prowadzeniem domu zajmuje się Babcia Wercia. Tata zatrudnił na przychodne do pomocy w domu panią Szmidke, jedną z niemieckich robotnic pracujących w fabryce. W fabryce pracowało dużo Niemców, dawnych mieszkańców Łodzi, zatrudnionych przymusowo jako robotnicy bez względu na posiadane kwalifikacje.

Frau Szmidke

Pani Szmidke była osobą pogodną i życzliwą, ta zmiana pracy bardzo ją ucieszyła. Zaprzyjaźniła się z Babcią i z nami. W Łodzi mieszkała od wielu lat, przed wojną była osobą zamożną, mieli z mężem w dwie kamienice. Jej mąż zaginął na wojnie… Z panią Szmidke rozstaliśmy się 16 marca 1950. Przyszedł czas, kiedy Niemcy zamieszkujący na terenie Polski mogli wyjechać do rodzin w RFN lub NRD. Pani Szmidke miała dwie kuzynki: jedną w Budziszynie (Bautzen), drugą gdzieś w drugiej części Niemiec – wyjechała do NRD do Budziszyna, bo było bliżej od Łodzi. Kiedy ją odwiedziłam po latach, żałowała tego wyboru, ale niestety nie można już było tego odwrócić – zatrzasnęły się wrota do RFN-u.

Rok 1946

Na wakacje 1946 roku jako dziecko repatriantów zostałam wysłana na kolonie organizowane przez siostry urszulanki w jakiejś podłódzkiej wiosce, dla dziewczynek z ubogich rodzin. Siostry na prowadzenie tych kolonii otrzymały wsparcie żywnościowe od Unry, stąd na śniadania była zawsze marmolada. Były to moje pierwsze w życiu kolonie, pierwszy wyjazd bez rodziny, ale całkiem dobrze sobie radziłam w tym nowym środowisku. Mieszkałyśmy w budynku szkoły, w sali na pierwszym piętrze. W trakcie ciszy poobiedniej miałyśmy leżeć na łóżkach, jedna z sióstr odprowadzała nas do sali i wychodząc, zamykała drzwi na klucz. Udało mi się jednego razu namówić koleżanki do wyjścia przez okno po zewnętrznym gzymsie okalającym budynek. Powędrowałyśmy do wioski do sklepiku, gdzie jedna z koleżanek zainicjowała zakupy: kromka chleba i kawałeczek słoniny do posmarowania chleba. Dotychczas jadałam chleb posypywany cukrem, ale chleb smarowany słoniną to była kulinarna nowość…

W 1946 Irenka rozpoczęła naukę w pierwszej klasie. Ja już (dzięki mojej przyśpieszonej nauce w czasie wojny) uczęszczałam do klasy piątej i brałam udział w zajęciach świetlicowych; były to jakieś zajęcia teatralne, nawet zagrałam w etiudzie teatralnej przygotowanej do wiersza Marii Konopnickiej „W piwnicznej izbie”, gdzie wystąpiłam jako „głos dziecka cichy” – rolę tę otrzymałam dzięki mojej drobnej posturze. Po lekcjach wracałyśmy do domu i oddawałyśmy się naszej ulubionej zabawie w papierowe lalki. Mama kupiła nam tekturowe arkusiki, na których była narysowana laleczka i jej sukienki, wycinało się to starannie nożyczkami i przystrajało lalkę w te sukienki, zaginając na ramionach lalki specjalnie przygotowane białe paseczki. Ta zabawa w ubieranie lalek w gotowe już sukienki szybko się rozwinęła w produkowanie sukienek własnego pomysłu. Inspiracją dla projektów naszych papierowych sukienek była panna Lola, córka państwa Kauerów, dzielących z nami wspólny korytarz, bardzo elegancka młoda osoba. Jak słyszałyśmy, że otwierają się drzwi mieszkania sąsiadów, natychmiast pojawiałyśmy się na korytarzu powiedzieć „dzień dobry” i dokładnie przyjrzeć się nowej toalecie. Te upodobania do sukienek pozostały nam na zawsze, a rozwinęły się u Irenki w jej późniejszą karierę zawodową.

Tutaj w Łodzi na Bałutach nie było chyba żadnego przedszkola, więc Andrzejek bawi się w ogrodzie lub na hałdach żużla piętrzących się w okolicach fabrycznego komina, jeździ na taczkach wożony przez robotników. Wraca do domu umorusany od stóp do głów.

Edukacja artystyczna

Tata dbał o naszą wszechstronną edukację kulturalną. Jeszcze w Wilnie chodziłam na lekcje muzyki, uczyłam się grać na fortepianie i z braku instrumentu do ćwiczeń w domu chodziłam ćwiczyć u sąsiadki. W Łodzi nikt w okolicy nie miał fortepianu, zaczęłam więc uczęszczać na zajęcia baletowe w prywatnej szkole prowadzonej przez byłą tancerkę i nauczycielkę tańca w łódzkiej szkole teatralnej. Bardzo lubiłam te zajęcia, lecz moja skłonność do przeziębień i problemy z migdałkami utrudniały mi ogromnie rozwój baletowego talentu. Na zakończenie roku szkolnego odbywał się popis w Teatrze Wojska Polskiego. Koleżanki miały występy solowe, w duetach, kwartetach… a ja tylko w tańcu zbiorowym – krakowiaku lub poleczce, do których mama mi szyła piękne stroje, takie same, jak miały wszystkie dziewczynki.

Wujek Julek
Frau Shmidtke

Zaczęłyśmy się też z Irenką uczyć rysunku. Tata zatrudnił studenta z Wyższej Szkoły Sztuk Plastycznych. Niestety, wspomniał o tym mojej szkolnej nauczycielce rysunku i natychmiast otrzymałam 3 z minusem za wykonanie zadanego rysunku pod tytułem „kot z owali” – uznała, że to niemożliwe, żebym to ja sama te owale wyrysowała, że na pewno narysował to ten pan. Byłam bardzo rozżalona, że w ogóle mogła tak pomyśleć.

Wileńscy znajomi

Tutaj w Łodzi nie mamy zbyt wielu znajomych. Wszyscy wileńscy koledzy Taty i nasza rodzina rozjechali się po Polsce. Mieszkają na Pomorzu, w Olsztynie, w Toruniu. W Łodzi jest ciocia Jadzia z wujkiem Julkiem. Jeden z ich synów wylądował w Elblągu, drugi pozostał w Londynie. Wujostwo mają nieduże dwupokojowe mieszkaniu w centrum Łodzi na pierwszym piętrze, bez kanalizacji i z kranem z wodą na schodach. Przywiezione z ich pięknego wileńskiego mieszkania dobra stoją nierozpakowane pod ścianami, w wielkich drewnianych skrzyniach poprzykrywanych pięknymi dywanami. Nawet nie byłoby gdzie tego wszystkiego rozpakować.
Mieszka też w Łodzi pan Wacek z rodziną. Razem przyjechaliśmy z Wilna.

Chyba pod koniec 49. przyjechali do Łodzi państwo Trochleccy, dawni znajomi rodziców. Powrócili ze zsyłki odnaleźli się przez Czerwony Krzyż czy przez jakieś spisy powracających. Pani Trochlecka była nauczycielką, została wywieziona z dwójką dzieci w 41 roku, chyba do Kazachstanu. Jak opowiadała, przeżyli tam tylko dzięki temu, że udawało jej się kraść kapustę z kołchozowych pól…