Kiedy 27 października w „Dzień po dniu” w TVN24 zobaczyłam zdjęcia z tragedii w Acapulco, wydało się to wprost nieprawdopodobne. Przypomniała mi się piękna przygoda sprzed lat. Tydzień spędzony w tym kultowym kurorcie, opisywanym w przewodnikach: najstarszy z nadmorskich kurortów Meksyku, którego nazwa przywołuje skojarzenia ze złocistymi plażami, gigantycznymi hotelami, bogatym życiem nocnym.
Był rok 1996. Tadzio Niewierowicz, syn przyjaciół naszych rodziców zamieszkujący od lat w stolicy Meksyku, zaprosił na zimowe, świąteczne ferie mojego brata Andrzejka z żoną i córeczką Matyldą oraz mnie. Tadzio był profesorem na tutejszej politechnice i czas tych ferii mógł poświęcić nam.
Specjalną niespodzianką przygotowaną na nasze przybycie był tygodniowy wyjazd do Acapulco. Wyruszyliśmy w drogę rankiem pierwszego dnia po świętach Bożego Narodzenia. Nasza rodzinka z Tadziem jego samochodem, a Krysia, żona Tadzia, z ich synkiem Arturem autobusem.
Ze stolicy do Acapulco jest około 380 kilometrów. W latach 60. zbudowano autostradę wiodącą do tego słynnego w świecie kurortu. Droga wiedzie przez góry Sierra Madre z Sur, przez mosty nad przepaściami, przez tunele.
W Acapulco zamieszkaliśmy w niewielkim hotelu z basenem, znajdującym się tuż przy plaży. Powitała nas zaprzyjaźniona z Tadziem właścicielka. Wkrótce przyjechała też Krysia z Arturem.
Te siedem dni w Acapulco to był wspaniały relaks. Od rana plaża, kąpiele, spacery, oglądanie ogromnych hoteli. Lancz w restauracyjce, gdzie podawano pyszne soki, świeżutkie owoce. A po południu spacery, miejscowe atrakcje, zakupy.
Drugiego dnia po przyjeździe odwiedziliśmy pobliski market. Kupiłam sobie świetne gumowe sandałki, w których można też było chodzić po wodzie.
Trzeciego dnia pojechaliśmy wieczorem do starej części miasta, by oglądać skoki do wody z 38-metrowego klifu La Quebrada. Plątaniną ciemnych uliczek docieramy do wysokiego klifu. Jest tu już zgromadzony tłumek obserwatorów widowiska. O godzinie 18.00 pojawia się czterech szczupłych, niewysokich młodzieńców w kąpielówkach. Niosą zapalone pochodnie. Widzowie biją brawo, błyskają flesze aparatów fotograficznych. Młodzieńcy podchodzą do brzegu skały, schodzą schodami do wody. Przepływają ku skale znajdującej się naprzeciw, pną się po niemal pionowym jej zboczu. Pierwszy wchodzi na szczyt skały. Zapalają się iluminacje. Widać ich wszystkich ustawionych w różnych miejscach, taflę wody gdzieś głęboko u podnóża klifu i wystające spod wody spiczaste fragmenty skał. Skaczą kolejno z różnych poziomów we wzburzone wody zatoki.
Oczywiście wszyscy wyszli żywi i zdrowi. Rzęsiste brawa i koniec widowiska.
Na placyku na górze pojawiają się sprzedawcy pamiątek. Kupuję dwa spore gipsowe tukany, prześlicznie kolorowo pomalowane. Jeden z nich stoi u mnie dotychczas na wysokiej półce z książkami.
Dzień przed sylwestrem spotkała mnie niespodziewanie dość dramatyczna przygoda. Poszłam wieczorem po bułeczki do marketu ubrana w moje nowe gumowe sandałki i jedynie z portmonetką w kieszeni szortów. Po opłaceniu zakupu chciałam się oddalić, aż tu zostałam zatrzymana przez dwóch ochroniarzy – coś do mnie mówili, wskazując na sandałki, nic nie rozumiałam. Te sandałki kupiłam przecież dwa dni wcześniej w tym sklepie, pewno myślą, że ukradłam, ale jak to im wytłumaczyć, nie mam przy sobie paragonu ani żadnego dokumentu, nie umiem nic powiedzieć po hiszpańsku. Nie mam jak zawiadomić kogoś z rodziny (jeszcze przecież nie było telefonów komórkowych). Jak mnie aresztują, to kto się o tym dowie. Podniosłam nogę i pokazałam spód sandałka. Na szczęście miały brudne spody.
Uff! Zrozumieli, machnęli ręką…
Sylwestrowy obiad w pięknej restauracji z meksykańskimi specjałami, z soczkami podawanymi w niedużych szklanych buteleczkach wyglądających jak wazonik do kwiatka.
Po obiedzie uzupełniające zakupy na sylwestrową kolację, która odbędzie się na naszym balkonie. Na kolację damy przyszły w czarnych sukienkach, tylko Matylda w białej. Zapalone zostały czerwone świece i pojawił się ruski szampan rok 1984 zakupiony w tutejszym markecie.
Drugi taki szampan otwarty został o północy na plaży i rozpoczął się pokaz sztucznych ogni.
W noworoczny wieczór pojechaliśmy nad ocean obejrzeć ogromny hotel wybudowany w kształcie piramidy, ogrody wokół hotelu, plażę z czarnym drobniutkim piaskiem i przepiękny zachód słońca. Tak szybki, jakby słońce wpadło niespodziewanie w głąb oceanu i od razu zrobiła się ciemność.
Ostatni wieczór spędzamy w centrum rozrywki. Oświetlone fontanny, oświetlone drzewa, wesołe miasteczko, rozliczne bary, wystawa sukien do flamenco, wspaniały bazar, stragany pełne wspaniałości. Kupuję sobie pasek z koralików, grawerowaną srebrną kulkę – mój ulubiony wisiorek i trzy zabawne cacuszka – kiwające głowami, maleńkie kolorowe pancerniki.
W powrotnej drodze na krótkim postoju przy przydrożnym straganie kupiłam jeszcze drewnianą miseczkę w kształcie kaczki (teraz odkładam do niej klucze po wejściu do domu) i sznur nieszlifowanych turkusów. Jakież to przeraźliwie smutne i tragiczne, jak w ciągu zaledwie paru godzin podmuchem wiatru mogło zniknąć to piękne, spokojne, radosne miejsce.