Boże Narodzenie w tym wspaniałym radzieckim kurorcie mijało niezauważalnie. Żadnych choinek, świątecznych ozdób na ulicach czy w sklepach, żadnych świątecznych dań w menu naszego hotelu. To święto, jak i inne religijne święta, po prostu znikło z kalendarza i doszczętnie skasowano wszelkie związane z nim obyczaje.

Dni były pochmurne, palmy przysypane drobnym śnieżkiem też nie wyglądały radośnie. Na dodatek Basia miała kłopoty ze sprzedażą przywiezionego towaru – tych rozmaitych tureckich ubiorów dżinsowych, bo przecież wszelkie formy prywatnego biznesu były tu absolutnie zabronione i ścigane przez milicję.

Na szczęście w połowie turnusu przysiadła się do naszego stolika Zosia. Spytała, czy może z nami siedzieć przy posiłkach, bo właśnie pokłóciła się z koleżanką. Zosia, jak się okazało, była osobą świetnie zorientowaną w podziemnym nurcie życia kurortu. Przyjeżdżała tu już wielokrotnie, miała odpowiednie znajomości, była też doskonale przygotowana do egzystencji w tutejszej społeczności. Mówiła nieźle po rosyjsku. Kiedy wychodziła na miasto przyodziana w marniawe szare paletko, w jakiejś chuścinie na głowie, nie wyglądała jak turystka, idealnie wtapiała się w szarość ulicy.

Zosia zaprzyjaźniła się z nami szybko, chętnie zaczęła doradzać. I tak już wieczorem znalazłyśmy się z Basią w dwupokojowym mieszkaniu nabywców dżinsu. Drzwi otwarła pulchna kobieta, zaprosiła do środka. W niemal pustym pokoju pod ścianą stały jakieś paczki, stała też dość duża kanapa, a na niej spoczywał beztrosko duży ciemnowłosy mężczyzna. Mieszkanie otrzymali niedawno, a żeby kupić jakiekolwiek meble, nie wystarczyło mieć pieniądze, trzeba jeszcze było wyczekać w odpowiednich kolejkach. Obejrzeli towar, transakcja przebiegła sprawnie.

Następnego dnia, zgodnie z instrukcjami Zosi, pojechałyśmy z Basią na „Wiertadrom” – tak nazywano tutejszy bazarek znajdujący się na obrzeżach kurortu. Było to dziwne targowisko. Kilka rzędów byle jakich straganów – stół, nad nim marny daszek zawieszony na czterech kijach, na stołach leżały jakeś nędzne ubranka. Spotkaliśmy też tutaj naszych wczorajszych gospodarzy – ona w burej kurteczce, a pod nią duża dżinsowa bluza, pod obszerną szarą spódnicą przynajmniej dwie inne dżinsowe, on też pod kurtką miał dżinsową bluzę, a na ich straganie dwie nijakie spódniczki. Właściwy towar mieli na sobie. Na niewielkim placyku pośrodku bazaru zwarty tłumek oferował rozmaite przedmioty ukrywane pod połami kurtek.

W pewnym momencie rozległ się dziwny dźwięk i okrzyk „milicja!”. Między rzędami straganów dziarskim krokiem wędrowała chudziutka staruszka i stukając w stragany metalową puszką, wykrzykiwała to słowo: „milicja”. Tłumek z placyku rozpierzchł się w mgnieniu oka. Od bramy wejściowej wmaszerowało dwóch młodych milicjantów w czapkach z czerwonym otokiem. Rozejrzeli się bystro po zgromadzonych i za chwilę z upatrzoną ofiarą oddalili się do milicyjnej budki stojącej przy płocie.

Dzięki pomocy Zosi udało się posprzedawać przywiezione towary. Pozostały jeszcze trzy poważne zadania: kupić złoto, wymienić ruble na dolary lub fińskie marki i przewieźć pieniądze do Polski.

Zakup złota był koniecznością, gdyż na granicy, przy odprawie bagażu, osoby niedeklarujące zakupu złota były z reguły brane na kontrolę osobistą. Zdobyłyśmy cenną informację, że u jubilera będzie jutro dostawa. Zostałam z Jasiem na śniadaniu, a Basia świtem pobiegła do jubilera, żeby zdążyć zakupić jak najmniejsze pierścionki po jednym dla każdej z nas. Ważne było posiadanie złotego przedmiotu, a nie jego wielkość. Te małe pierścionki sprzedawano z dopłatą dla ekspedientki i rozchodziły się niemal momentalnie.

Po zakup dolarów pojechałyśmy pod wskazany adres taksówką, po zapadnięciu zmroku. Zgodnie z instrukcją z taksówki wysiadłyśmy parę domów bliżej. W jakimś zwykłym bloku w pustym mieszkaniu na drugim piętrze stały trzy krzesła, duże lustro i oprócz właścicielki znajdował się tu wysoki młody mężczyzna dobrej prezencji, pełniący wyraźnie rolę ochrony. Właścicielka mieszkania, młoda, elegancko ubrana kobieta, tego lokalu używała tylko w celach biznesowych. Pokazała Basi zagraniczny żurnal modowy, a w nim wskazała jakieś futro oraz skórzaną kurtkę, które chciałaby nabyć, więc jak Basia przyjedzie następnym razem, to ona to natychmiast zakupi. Na razie wymieniła ruble na dolary.

W przeddzień odlotu do Warszawy padał niewielki deszcz. Basia miała jeszcze coś do załatwienia, a ja miałam udać się na targ warzywny, żeby zakupić niedostępne w Polsce mandarynki, granaty i suszone owoce. Jasio mimo deszczu chciał koniecznie zbierać na plaży muszelki. Pozostało mi towarzyszyć mu w tym przedsięwzięciu, w drodze po zakupy. Wiedziałam też, że w pobliżu plaży znajduje się jakaś cerkiew, chciałam ją obejrzeć. Napotkane po drodze tutejsze kobiety pytane o cerkiew odpowiadały, że nie mają pojęcia, gdzie się ona znajduje, choć za chwilę się okazało, że już była niemal widoczna. W cerkwi odbywało się nabożeństwo, uczestniczyły w nim chyba tylko stare kobiety. Piękne śpiewy i pop wszystkich pokropił święconą wodą. Przed cerkwią stare kobiety częstowały kiszonymi jabłuszkami i maleńkimi blinkami. Na moje szczęście Jasio był tym zachwycony.

Wieczorem uroczysta, pożegnalna kolacja. Przed każdym nakryciem kieliszek wódki i mała butelka szampana. W połowie turnusu obsługa restauracji zorientowała się, że Jasio jest dzieckiem i zaczęto mu podawać mniejsze porcje, ale teraz i przed jego nakryciem stał taki sam kieliszek wódki. Żeby nie marnować darów bożych, wódkę wypiła troskliwa matka. Kiedy po kolacji weszłam po coś do pokoju Basi, Jasio już spał, a Basia siedziała na krzesełku na tle dużego lustra i wyrywała wkładki z Jasiowych adidasów. „Co ty robisz?” − zapytałam ze zdumieniem. „Do jednego włożymy »finy«, a do drugiego »amerykany«, tylko trzeba równo ułożyć, żeby dziecko w nóżki nie piło” − powiedziała ze spokojem. Samolot czarterowy oczekiwał na odlot, odprawa celna się przedłużała. Jedną uczestniczkę wycieczki służby celne wysłały na badanie ginekologiczne… W Warszawie byłyśmy wczesnym popołudniem, z ulgą opuszczałyśmy lotnisko.