Zbliżał się koniec lat 80. i zbliżało się Boże Narodzenie.
Właściwie nie za bardzo lubiłam święta. Tyle tych przygotowań, wymyślania prezentów. Zwłaszcza było to wszystko skomplikowane i trudne w czasach, kiedy w sklepach nie było nic do kupienia.

Zadzwoniła do mnie moja koleżanka Basia z propozycją, żebyśmy pojechały na wycieczkę do Soczi w turnusie świątecznym. Zdecydowałam się niemal bez namysłu. Basia jechała w celach handlowych, a ja niemal wyłącznie turystycznych. Basia niedawno wróciła z Turcji z zakupioną sporą ilością dżinsowych ubranek i teraz trzeba było wywieźć to do Kraju Rad, korzystnie sprzedać, zakupić tam wymienialną walutę, przewieźć ją jakimś sposobem do Polski i tu za czas jakiś wykupić kolejną wycieczkę do Turcji. Basia już miała za sobą jedną taką udaną wyprawę, jeździła z dobrze zorientowaną koleżanką. Tym razem, z powodu świąt, zabierała ze sobą Jasia, swego siedmioletniego synka, a ja ewentualnie mogłabym jej pomóc w opiece nad dzieckiem.

Głównymi nabywcami zagranicznych towarów byli zamożni Gruzini, przyjeżdżający do Soczi czasem nawet z odległych miejscowości. Czas przedświąteczny, jak się okazało, nie był zbyt korzystny na handlowe przedsięwzięcia. Wprawdzie w Kraju Rad teoretycznie wszyscy byli niewierzący, jednak Gruzini obchodzili święta i w tym czasie niechętnie wybierali się na zakupy. Miała więc Basia niespodziewane problemy z upłynnieniem przywiezionego towaru. Starałam się jej pomagać w miarę możliwości.

Organizatorzy świątecznego wypoczynku oferowali dwie wycieczki autokarowe oraz zwiedzanie miasta z przewodnikiem. Basia już wszystko widziała poprzednim razem. Pojechałam więc sama do Gagry i Picundy zaopatrzona w dżinsy z Basinej kolekcji, wzięłam też do torby parę niepotrzebnych mi bluzek, przywiezionych na wszelki wypadek. Autokar zatrzymał się w Gagrze. Nasz rosyjski przewodnik oznajmił, że miejscowość zwiedzamy samodzielnie i mamy się nie spóźniać, bo autokar odjeżdża o oznaczonej porze i na nikogo nie będzie czekał.

Wysiadłam z autokaru. Kiedy zbliżyłam się do bramy najbliżej stojącego domu, podbiegło do mnie kilka kobiet: „Szto imiejesz prodać?” (co masz do sprzedania). Basine dżinsy znikły w okamgnieniu, kobiety szybko się rozbiegły.

Padał drobny deszczyk, ruszyłam ulicą w głąb miasteczka. W niewielkim sklepiku ekspedientki natychmiast zainteresowały się moją torbą, miały przejrzeć jej zawartość na zapleczu. Kupiły jedną bluzeczkę, a jak się potem okazało, znikły jeszcze dwie inne, ale co tam, na szczęście były moje i niezbyt mi potrzebne.

W Picundzie nasz przewodnik pozostawał jak poprzednio w autokarze, ale wskazał nam trzy kierunki zwiedzania: na lewo na bazar, prosto do sklepu ze złotem, na prawo na plażę i przypomniał, że jak ktoś się spóźni na odjazd, będzie wracał samodzielnie taksówką, a dwa dni temu w takiej taksówce dwie turystki okradli.

Na plażę poszłam tylko ja, w nadziei, że zobaczę słynne dacze sowieckich notabli. Doszłam drogą przez las do brzegu morza. Niestety wszystkie wille były starannie ukryte za wysokim płotem. Pięknie świeciło słońce, zdjęłam ciepły sweterek. Na plaży było absolutnie pusto, jedynie koło stojącego tu opustoszałego hotelu jakiś starszy człowiek w brązowej marynarce z przypiętymi do niej trzema medalami poszukiwał czegoś w śmietniku. Spojrzałam na zegarek, trzeba już było pośpiesznie wracać. Spytałam go o krótszą drogę do centrum kurortu. Powiedział, że idzie w tym kierunku. Zachwycił się, że tak pięknie mówię po rosyjsku. A kiedy powiedziałam, że jestem z Polski, rozpromienił się, bo on w Polsce był z armią i te medale dostał w czasie wojny, a potem dodał: „Jakie ja mam szczęście, jakie ja mam szczęście… wczoraj rozmawiałam z architektem, który wybudował ten dom – tu wskazał na pusty budynek – a dziś rozmawiam z TOBĄ”.

Do odjazdu autokaru było jeszcze dwanaście minut, zajrzałam do jakiegoś sklepu i za chwilę znów pojawiły się kobiety i pytanie: „Szto imiejesz prodać?”. Pokazałam zdjęty niedawno sweter i podałam jakąś cenę. Natychmiast wyrwała mi go z rąk któraś z kobiet, wręczając mniej pieniędzy, niż powiedziałam. Na mój protest krzyknęła: „Tiebie i stolko chwatit” (tobie i tyle starczy) i natychmiast wszystkie się rozpierzchły, a koło mnie pojawił się milicjant i złapał za moją torbę. Wszelkiego rodzaju prywatny handel był absolutnie zabroniony, ponadto miałam przy sobie po tych dokonanych sprzedażach ponad sto dwadzieścia rubli, a jako turystka mogłam mieć tylko sześćdziesiąt, bo tyle turysta miał prawo wymienić.

Zamarłam ze strachu: jak mnie zrewiduje, przepadłam – zabiorą pieniądze i nie zdążę do autokaru. Powiedziałam, że ja nic nie sprzedaję, a on odpowiedział, wskazując ręką na mizerną staruszkę z czerwoną opaską na rękawie, stojącą na pustej już ulicy: „Żenszczina agent skazała” (kobieta agent powiedziała). Zaczęłam coś bardzo szybko mówić po rosyjsku, a że mam dobry rosyjski akcent, milicjant na moment stracił pewność, czy jestem turystką, i na moment puścił moją torbę. Ruszyłam biegiem w stronę autokaru.

Zdążyłam. Autokar spokojnie odjechał w stronę Soczi.

PS.
Ciąg dalszy tej opowieści znajdzie się w kolejnym odcinku.