Sonia i Czesław

Czesław Rupiński był lotnikiem. Do wojska wstąpił zaraz po odbyciu służby wojskowej. W 1929 roku ukończył w Dęblinie Szkołę Podchorążych Rezerwy Lotnictwa, a w 1931 Szkołę Podchorążych Lotnictwa. Po nominacji dostał przydział do 54 eskadry 5 Pułku Lotniczego w Lidzie. Lida (obecnie Białoruś) w okresie międzywojennym była prężnie rozwijającym się polskim miastem w województwie nowogrodzkim.

Tu, w Lidzie, w końcu 1932, a może na początku 1933, Czesław poznał Sonię. Odnalezione ich pierwsze wspólne zdjęcie pochodzi z roku 1933. Wkrótce rozpoczął się kilkuletni czas ich narzeczeństwa. Jedno z ich pierwszych, chyba już „oficjalnych” zdjęć zostało zrobione 2 grudnia 1933 roku w FOTO-CYNKOGRAFIE „ARS”, w Wilnie przy ulicy Tatarskiej nr 1 róg Mickiewicza.

Lida, ulica Wileńska 1930 r.

Narzeczeństwo było długie, gdyż w tamtych latach niełatwo było zostać żoną oficera. Ślub mógł się odbyć tylko za pozwoleniem wojskowych władz zwierzchnich. W przypadku oficerów do kapitana włącznie decyzję zezwalającą na ślub wydawał dowódca okręgu korpusu, w którym służył przyszły pan młody. W przypadku wyższych szarż decydował sam minister spraw wojskowych. Począwszy od 1932 roku kandydat na małżonka musiał nie tylko mieć ukończone 24 lata, ale też posiadać od co najmniej pięciu lat patent oficerski. Dodatkowo, jeśli był podporucznikiem, porucznikiem lub kapitanem, to dochody przyszłych małżonków musiały równać się poborom samotnego majora. A 1 września roku 1937 wyszło nowe rozporządzenie – na ślubnym kobiercu mógł stanąć dopiero kapitan/rotmistrz. Gdyby jednak jakiemuś porucznikowi bardzo się spieszyło do ołtarza, to narzeczeni powinni złożyć na koncie PKO lub na hipotece 10 tysięcy złotych. Była to kwota raczej zaporowa, zważywszy że żołd samotnego porucznika, mieszkającego poza stolicą, wynosił 265 złotych miesięcznie.

Kandydatka na żonę musiała też spełniać szereg warunków. Poza nieposzlakowaną opinią, ogładą towarzyską, wykształceniem przynajmniej średnim (tak zwaną dużą maturą) musiała legitymować się stosownym majątkiem albo zawodem pozwalającym jej utrzymać rodzinę w razie śmierci męża. No i ślub musiał się odbyć w katolickim kościele.

Sonia nie miała ani dużego majątku, ani intratnego zawodu. Była w dodatku prawosławna, przyszło jej więc zmienić wyznanie na katolickie. Postanowiła ukończyć kursy kosmetyczne i otworzyć gabinet. Tu z pomocą przyszedł jej ojciec. Zaciągnął poważną pożyczkę na urządzenie tego gabinetu.

W roku 1934 Czesław został na cztery lata przeniesiony do Wilna i to w tym czasie jako narzeczony Soni był, wraz z jej bratem Jankiem, świadkiem na ślubie moich rodziców.

Przez lata narzeczeństwa Sonia zaprzyjaźniła się z mieszkającą w podwarszawskim Pruszkowie rodziną Czesława. Jego dużo młodsza siostra Sabina stała się jej serdeczną przyjaciółką na całe życie. Sabina często przyjeżdżała do Lidy. Razem spędzały wakacje na Wileńszczyźnie. Sonia bywała w Pruszkowie i w Warszawie. Te warszawskie wizyty upamiętniają modne wtedy uliczne zdjęcia robione przez zawodowych fotografów. Oglądając je, widzimy, jak upływał czas. Czesław niemal zawsze w mundurze, a Sonia w coraz innych stylizacjach, coraz innych paltocikach i kapelusikach.

No i wreszcie 11 kwietnia 1939 odbył się wyczekiwany z utęsknieniem ślub. A już niemal za chwilę wybuchła wojna.

Z chwilą ogłoszenia powszechnej mobilizacji 5 Pułk Lotniczy w Lidzie został rozwiązany i przeformowany w Bazę nr 5 z artylerią przeciwlotniczą, a Czesława mianowano I oficerem jej nadzoru technicznego i dowódcą kolumny samochodowej. 7 września Bazę ewakuowano do Wilna, do obrony miasta, po czym przyszedł rozkaz tranzytu przez Turmonty na Łotwę i dalej w kierunku Francji lub Anglii. I tak skończyło się szczęście Soni i Czesława. Nieubłagany los kazał rozstać się im na zawsze.

Przed Czesławem roztoczył się długi i trudny szlak bojowy.

Kampania wrześniowa i tranzyt przez Łotwę dla ludzi z lidzkiej bazy skończył się trzymiesięcznym internowaniem w obozach w Dyneburgu i Libawie, z których nieskutecznie próbowali ucieczki. W ostatnich dniach grudnia Czesławowi, już z certyfikatem od przedstawiciela Rządu Polskiego w Rydze i rozkazem od dowództwa, udało się przez Sztokholm przedostać do atachatu lotniczego i wojskowego przy Ambasadzie RP w Londynie, gdzie otrzymał kolejny rozkaz – udania się do Francji. Tam, 20 stycznia 1940 roku, zameldował się w Obozie Lotniczym w Le Bourget w Paryżu, skąd został przetransferowany do głównego zgrupowania polskich lotników w Lyonie.

Po kapitulacji Francji w czerwcu 1940 roku polskich lotników wraz innymi żołnierzami alianckimi ewakuowano do Anglii brytyjskim statkiem SS „Arandora Star” (niespełna dwa tygodnie później, w czasie rejsu z Liverpoolu do Kanady, został on zatopiony przez U-Boota).

W Anglii załogi wileńskie weszły w skład formowanego właśnie 305 Dywizjonu Bombowego Ziemi Wielkopolskiej i Lidzkiej im. marszałka Józefa Piłsudskiego. Przez pierwsze miesiące przetransferowani z Francji lotnicy szkolili się i uczyli języka. Najpierw przydzielono im samoloty typu Fairey „Battle”, ale już pod koniec roku dostali nowe Wellingtony. Dywizjon 305 działał w ramach 1 Grupy Bombowej, a jego chrzest bojowy to udział trzech załóg w bombardowaniu Rotterdamu.

Dywizjon 305 był wysoko oceniany w porównaniu z innymi dywizjonami 1 Grupy Bombowej, pod względem skuteczności namierzania celów, rekordowej liczby nocnych operacji i pomyślnie wykonanych lotów bojowych. W 1943 roku generał Sikorski co najmniej dwukrotnie osobiście wręczał nagrodzonym lotnikom Dywizjonu odznaczenia bojowe.

Załoga Czesława zaczęła loty w lipcu 1941 roku z bazy RAF w Lindholme. W 1942 Czesław awansował do stopnia kapitana nawigatora, w marcu 1943 został odznaczony przez generała Sikorskiego Srebrnym Krzyżem Orderu Wojennego Virtuti Militari. Otrzymał również trzykrotnie Krzyż Walecznych i odznaczenia brytyjskie, od RAF-u: 1939−1945 Star, Air Crew Europe Star, Defence Medal, The War Medal 1939−1945.

Polskie Siły Powietrzne w Wielkiej Brytanii zostały rozwiązane z końcem 1946 roku. Ostatni lot polskiej załogi Dywizjonu 305 odbył się 2 grudnia.

Po wojnie Czesław nie wrócił do Polski tak jak większość Polaków walczących w bitwie o Anglię. Nie był naiwny, wiedział co by go spotkało pod rządami sowieckiego reżimu. Z Sonią i z siostrą udało mu się szybko skontaktować przez Polski Czerwony Krzyż. Dwukrotnie usiłował zorganizować przyjazd Soni do Londynu, ale obie akcje nie powiodły się. Ona niestety nie miała najmniejszych szans na legalne opuszczenie kraju.

Potem nagle kontakt się urwał. Sonia pisała listy, pisała też listy jego rodzina. Pozostawały bez odpowiedzi. Może do niego nie docierały albo jego listy nie dochodziły do nich.

Nie bardzo są znane losy Soni z czasu wojny. Po wojnie mieszkała w Warszawie. Nigdy nie wróciła do wyuczonego zawodu. Aż do emerytury pracowała w Centralnym Związku Izb Rzemieślniczych. Ściągnęła tam też do pracy Sabinę, siostrę Czesława.

W 1948 Sonia wystąpiła o rozwód per prokura, jako powód podając brak kontaktu z mężem. Rozwód otrzymała bez problemów, a w 1949 poślubiła Stanisława Lamontowicza.

W roku 1957 niespodziewanie przyszła wiadomość z Londynu, że Czesław już od dwóch lat nie żyje. Tę smutną wieść przekazała, jakąś okrężną drogą koleżanka Soni, jeszcze z czasów wileńskich, mieszkająca na stałe w Anglii i pracująca w tamtejszym Stowarzyszeniu Lotników Polskich.

No cóż, jemu, tak jak i wielu innym zdemobilizowanym żołnierzom, życie na obczyźnie nie ułożyło się pomyślnie. Szybko zapomniano o ich zasługach dla Anglii, szybko przebrzmiały fanfary „na cześć”. Pomoc w przystosowaniu się do nowej rzeczywistości była znikoma.

Sonia co roku w rocznicę śmierci Czesława zamawiała mszę poranną w Katedrze Polowej na Długiej, a na jej grobie na warszawskim cmentarzu prawosławnym na jej życzenie dopisane zostało nazwisko Czesława i data jego śmierci.

Tę smutną opowieść napisałam dzięki pani Joannie Zimakowskiej. To ona pozbierała informacje o swoim wuju Czesławie, o obowiązujących przed wojną przepisach, odnalazła dokumenty i fotografie w domowym archiwum. Sonia była ukochaną ciotką pani Joanny i z pamiątek po niej ma niewielki pogodny pejzaż, samowar i kilka pięknie haftowanych serwetek jej roboty.

Moje i mojego brata wspomnienia o „pani Soni” są zawsze ciepłe, pamiętamy jej ujmujący uśmiech.