Był rok 1987, któregoś wiosennego poranka zadzwonił do mnie mój braciszek Andrzejek i bez dodatkowych wstępów zapytał: „Czy chciałabyś pracować w DHN-ie, w dziale reklamy?”. Po chwili temat rozwinął: „Ludzie tu młodzi, sympatyczni, no i robiłabyś to, co lubisz. A właśnie Sylwia, kierowniczka działu, idzie na urlop macierzyński, kierownikiem w tej sytuacji będzie Leon, a ty wejdziesz na jego miejsce w trzyosobowym zespole”.

Zdecydowałam się bez chwili zastanowienia. Wprawdzie praca w salonie CPLiA była bardzo sympatyczna, ale w dziale reklamy dużo bardziej ambitna i z szansą na podobne, ale całkiem oficjalne dochody.

DHN, czyli Dom Handlowy Nauki, pierwsza od dwudziestu lat w Polsce spółka z o.o. została wymyślona i utworzona właśnie przez mego braciszka.

Andrzej po ukończeniu studiów na Wydziale Chemii Uniwersytetu Warszawskiego rozpoczął pracę w Instytucie Biofizyki i Biochemii. W roku 1972 zrobił doktorat i niewiele później wyruszył na roczny staż podoktorancki na uniwersytecie w Getyndze.

Łatwość pracy w niemieckich laboratoriach, bezproblemowe otrzymywanie potrzebnego sprzętu, potrzebnych odczynników, w Polsce była wprost niewyobrażalna. Konieczność wypisywania rozległych zapotrzebowań na następny rok, obszernych uzasadnień i potem długie oczekiwanie na realizację utrudniały niezmiernie każde przedsięwzięcie, wszystko rozwlekały w czasie.

Po powrocie do kraju zaczął rozmyślać, jak można by u nas udrożnić dystrybucję. Zastanawiał się też nad możliwościami powiązania osiągnięć naukowych z praktyką. O szybkim wykorzystywaniu choćby niewielkich wynalazków czy usprawnień. Bez wątpienia był w tym wpływ naszego Taty, który budował polskie maszyny cukiernicze w małym przyzakładowym warsztacie.

Z tych rozważań powstawała powoli wizja firmy, która mogłaby bezproblemowo sprawy takie załatwiać. Utworzenie firmy współpracującej z nauką, w kraju, w którym wszystko powiązane z nauką musiało być państwowe, wydawało się rzeczą niemożliwą. Po długich naradach z prawnikami wymyślono spółkę z ograniczoną odpowiedzialnością. Spółkę Polskiej Akademii Nauk z jedynym jej wspólnikiem, z udziałem 1000 zł, Andrzejem Rabczenko. I udało się. 22 czerwca 1982 została podpisana umowa spółki.

Z braku własnego lokalu spółka umieściła się w mieszkaniu naszych rodziców, w domu przy ulicy Kopernika w Warszawie. Rodzice, szczęściem dla Andrzejka, byli właśnie na letnisku w podmiejskich Otrębusach.

W dwupokojowym mieszkaniu rozpostarło się biuro spółki, a w nim oprócz Andrzejka, który został dyrektorem firmy, Józek Chajn pracownik merytoryczny, do nawiązywania kontaktów z przedsiębiorcami zainteresowanymi produkcją sprzętu laboratoryjnego, i Żanetta prowadząca sekretariat. Na dochodne działał księgowy. Dom Handlowy Nauki miał się zająć wdrażaniem osiągnięć naukowych, handlem sprzętem laboratoryjnym i medycznym.

Na wstępie trzeba było opracować logo firmy niezbędne do przygotowania papierów firmowych. Ewa Nowicka przedstawiła pięć projektów. Kolegium firmowe po dyskusji zatwierdziło jeden z nich i od tej chwili spółka ruszyła do pracy pełną parą.

Z nadejściem jesieni powstał problem. Robiło się coraz zimniej i rodzice zdecydowanie woleliby wrócić do domu. Po różnych pertraktacjach spółka otrzymała do dyspozycji niewielki pokój w Instytucie Fizyki PAN, przy Alei Lotników, a w niedługim już czasie maleńki, dwukondygnacyjny lokal na Miodowej. Teraz mogła swobodnie rozwinąć skrzydła. Na parterze mieścił się dział handlowy, którym kierował Andrzej Malinowski, w piwnicy magazyn, a na pięterku dział zagraniczny pod dowództwem pana Andrzeja Fogga.

Spółka rozrastała się dynamicznie, powstały filie DHN-u w Krakowie, Szczecinie, Łodzi, Poznaniu, Białymstoku. W każdym działały piony: wdrożeń, handlu krajowego, handlu zagranicznego, patentowo-prawny i reklamy. Powstał dział produkcji komputerów.

W DHN-ie wszystko było inaczej niż w innych firmach w tamtych czasach. Liczyła się przedsiębiorczość pracowników, nagradzana prowizjami. Pensje nie odbiegały wielkością od ogólnych tendencji państwowych, ale prowizje od uzyskanych zysków przekraczały często nawet parę pensji. Budziło to zawiść ludzi niezbyt życzliwych.

Dział reklamy bezpośrednio podlegał Andrzejowi, ale wraz z moim przybyciem zwierzchnictwo to przeszło w ręce Piotra Syrowińskiego, zastępcy Andrzeja – wicedyrektora.

Podjęcie tej pracy było dla mnie poważnym wyzwaniem, nowi ludzie, nowe problemy, a tu jeszcze ja, siostra dyrektora, nie wszyscy byli zachwyceni tym moim pojawieniem się w firmie. Nie mogłam zawieść pokładanych we mnie nadziei.

Dział reklamy zajmował w owym czasie jeden nieduży pokój w nowo wynajętym dla działu handlowego lokalu przy ulicy Filtrowej. Mieściły się tu z trudem trzy biurka, Leona, Eli Bajer i moje. Zupełnie nie pamiętam pierwszych zadań, jakie przydzielił mi nasz kierownik, widać nie było to nic zbytnio interesującego. Kiedy jednak po paru miesiącach okazało się, że Leon nie daje sobie rady na tym kierowniczym stanowisku i odchodzi z pracy, Piotr zaproponował mi zajęcie jego miejsca. Wybrał mnie jako osobę bardziej doświadczoną niż Ela, osoba świeżo po studiach. Zgodziłam się i posypały się nowe zadania.

Pojawił się komputer, a ja dotychczas o komputerze nie miałam zielonego pojęcia. Wprawdzie wtedy były w nim tylko dwa programy, do pisania tekstów i poprzednik Excela, wprawdzie umiałam pisać na maszynie, ale komputer miał więcej klawiszy niż maszyna do pisania. Nie było jeszcze Windowsów, nie było też żadnej polskiej instrukcji jak np. wprowadzać pogrubienia, kursywy, symbole… Andrzejek przygotował dla mnie prostą instrukcję na piśmie, więc pracowicie ćwiczyłam obsługę tej lekko przerażającej maszyny.

Głównym naszym zadaniem była prezentacja sprzętu nowo powstającego w dziale wdrożeń. Przygotowywanie ulotek, uzgadnianie tekstów reklamowych z osobami zajmującymi się określonym tematem, wyszukiwanie fotografów, drukarni, no i wystawy.

Pierwsza niewielka wystawa w Krakowie. Sprzęt po prostu rozstawiony na jakichś udostępnionych nam stołach, ale za chwilę duża wystawa, w dużej sali w Pałacu Kultury i Nauki. Prezentacja dorobku DHN-u po pięciu latach jego istnienia. Piotr zdecydował, że zakupimy stelaż z rurek. Producent stelaży miał firmę pod Warszawą, zaczęły się podwarszawskie wycieczki. Po ostatnią partię rurek jechaliśmy z Piotrem o poranku w dniu otwarcia wystawy.

Współpraca z Elą układała się świetnie, Ela ukończyła poligrafię i komputer nie miał już dla niej żadnych tajemnic. Piotr dodał nam wsparcie w postaci Janusza Rentflejsza. Janusz był do cięższych prac fizycznych, do pomocy w przygotowywaniu wystaw.

Tak zaczęła się moja praca w reklamie i nierozłączna już przyjaźń z komputerem. Firmą byłam zachwycona, praca wśród ludzi życzliwych, pełnych entuzjazmu, tworzących coś nowego, rozwiązywanie nowych problemów, zdobywanie nowych umiejętności, to nareszcie była praca dla mnie.