Schyłkowy okres rządów Gierka to czas wielkiej zapaści ekonomicznej. Niezadowolenie obywateli przebrało miarę.

14 i 15 sierpnia 1980 w stoczniach Gdańska i Gdyni wybuchają strajki. Robotnicy domagają się poprawy warunków bytowych, wprowadzenia kartek na mięso, zniesienia przywilejów partyjnych, zagwarantowanej w Konstytucji PRL wolności słowa, niezależnych od partii i pracodawców wolnych związków zawodowych. Ten strajk stoczniowców stał się początkiem gwałtownie rozwijającą się fali strajków na całym wybrzeżu… w całym kraju.

19 sierpnia MKS (Międzyzakładowy Komitet Strajkowy) Stoczni Gdańskiej zrzeszał już 253 zakłady. 20 sierpnia do strajków przyłączyły się Politechnika Gdańska, Uniwersytet Gdański, Opera Bałtycka, Filharmonia Bałtycka. 21 sierpnia dołączyły zakłady Elbląga, Ustki, Słupska…

26 sierpnia powstaje Międzyzakładowy Komitet Strajkowy we Wrocławiu. Strajki solidarnościowe ze Stocznią Gdańską wybuchają także w Krakowie, Warszawie, Poznaniu, Łodzi, Rzeszowie i innych miastach. 28 sierpnia zaczynają strajkować kopalnie Górnego Śląska.

Ten wielki zryw ludzi całego niemal kraju zmusza rządzących do podjęcia rozmów ze strajkującymi, do pójścia na ustępstwa, do rozpatrzenia postulatów.

Rząd nie miał wyjścia, bo przecież oprócz warsztatów rzemieślniczych i niewielkich rolniczych gospodarstw wszystko było państwowe. Te zakłady pracy rozsiane po całym kraju stanowiły jedno wielkie państwowe przedsiębiorstwo, które właśnie przestało działać. Strajk generalny paraliżuje cały kraj. Rząd wysyła negocjatorów, nazywanych reprezentantami tak zwanego „ludu pracującego miast i wsi”, a negocjatorzy nie mają argumentów przeciw prostym i niezbyt skomplikowanym postulatom.

I stało się. 31 sierpnia 1980 o godzinie 16 w sali BHP Stoczni Gdańskiej podpisano porozumienie między MKS i delegacją rządową. Sygnatariuszami tego porozumienia byli Lech Wałęsa i Mieczysław Jagielski – wysłannik rządzącej partii. Delegacja rządowa zgodziła się na spełnienie postulatów. Wyraziła zgodę na utworzenie niezależnych samorządnych związków zawodowych.

Entuzjazm ogarnia cały kraj. Budzą się nadzieje, powstają plany. Mniej ważne stają się problemy dnia codziennego. Przyszłość nabiera promiennych barw…

17 września 1980 zostaje zatwierdzony statut Niezależnego Samorządnego Związku Zawodowego „Solidarność” – ogólnokrajowego związku. 10 listopada 1980 związek został zarejestrowany i wkrótce liczył niemal 10 milionów członków.

Dla mnie był to czas wspaniały. Organizuję koło „Solidarności” w szkole, uczestniczę w nauczycielskich spotkaniach międzyszkolnych, uczęszczam na kurs przygotowujący do pracy działaczy związkowych. Ten kurs zorganizowany spontanicznie na terenie uniwersytetu prowadzą specjaliści z różnych dziedzin. Uczą prawa pracy, umiejętności prowadzenia negocjacji, zachowań w krytycznych sytuacjach, występowania w sądach. Mówią o prawach obywatela…

Równolegle do pobieranych nauk związkowych decyduję się na rozwinięcie moich umiejętności zawodowych. Przyjmuję propozycję dyrektora szkoły uczestniczenia w kursie dokształcającym nauczycieli szkół budowlanych. Kurs odbywać się będzie w Krakowie, przewidywane są trzy dziesięciodniowe sesje wyjazdowe dwie w ciągu roku szkolnego i jedna w wakacje. Koszty uczestnictwa pokrywa kuratorium.

Nie byłam pewna, czy to dokształcenie jest mi do czegokolwiek potrzebne, ale perspektywa pobytu w Krakowie, mieście przypominającym mi moje ukochane Wilno, zadecydowała.

Kraków tamtego czasu był po prostu miejscem fantastycznym. To nic, że do kawiarni trzeba było przychodzić z własnym cukrem, a ciasteczka były raczej bezcukrowe, że lody u „Michalika” udawało się kupić tylko do południa. To nic, że w sklepach nie było prawie nic do kupienia.

Czas wolny od zajęć kursowych wypełniały spacery po mieście, odwiedziny galerii, muzeów, wieczory w teatrach. Spotkałam też na kursie oprócz grupy wątpliwych karierowiczów ze wschodniej Polski trzy bardzo intersujące kobiety. Dwie nauczycielki z Łodzi i jedną z Buska, równie jak ja zaangażowane w „Solidarność”. Prowadziłyśmy ciekawe rozmowy, razem urywałyśmy się z zajęć na lody, razem poszłyśmy do teatru na Proces Franza Kafki. Spektakl ku naszemu zaskoczeniu odbywał się na strychu i siedziało się na zwykłych drewnianych sklepowych skrzynkach, a my tu w eleganckich sukieneczkach. Było cudnie…

Te krakowskie wyjazdy wykorzystywałam też na przygotowywanie dla redakcji „Naszego Klubu” wywiadów z krakowskimi artystami. To właśnie w „Michalikowej Jamie” rozmawiałam z Wodeckim, z Grechutą, Andrzejem Zauchą, Andrzejem Sikorowskim…

Jakiż to był entuzjazm, kiedy latem przyjechał do Krakowa Wałęsa. Wiec z jego udziałem miał się odbyć na rynku. Na ten przyjazd Wałęsy władze miasta zdecydowały się zaopatrzyć kioski „Ruchu” w papierosy – towar w owym czasie mocno deficytowy. Spodziewano się, że ten podstęp handlowy odciągnie ludzi od spotkania na wiecu, ale nawet ten jakże oryginalny pomysł nie wypalił.

Tak sobie myślę, pisząc te wspomnienia, jakież to w tamtych nieskomplikowanych czasach wszystko było prostsze, łatwiejsze do ogarnięcia. No i wtedy walczyło się tylko z jedną zarazą…

foto z Internetu