
Nadchodziło lato i zaczęłam się zastanawiać, gdzie pojechać na urlop. Aż tu przyszedł niespodziewanie list z zagranicy. To Hania Szymkiewicz, moja przyjaciółka, pisała, że Andrzej kupił dom na wsi w Italii, w Toskanii, niedaleko Carrary. Dom niedawno wyremontował i właśnie przenieśli się z Monachium do nowego domu. Dom jest niewielki, ale z ogrodem i z wybudowaną przez Andrzeja altaną, gdzie można jadać kolacje. Okolice są piękne i niedaleko do morza, więc mogłabym do nich przyjechać na wakacje razem z Kasią, jej bratanicą.
Andrzej już od lat paru nie miał swojej agencji reklamowej w podmonachijskim Grefelfingu. Musiał ją skasować, kiedy nieuczciwy klient nie zapłacił mu ani feniga za wykonanie dużego kolorowego katalogu dla biura podróży. Klient ogłosił niespodziewanie bankructwo, a jego żona otworzyła własną firmę, przejęła klientów biura oraz świeżo wydrukowany katalog i ani myślała płacić za długi męża.
Andrzej, spodziewając się za chwilę pieniędzy, opłacił czekiem drukarnię i pozostał z dużym długiem bankowym. Próbował potem zatrudnić się już jako pracownik w paru agencjach reklamowych, ale praca pod czyimś kierownictwem zupełnie nie leżała w jego charakterze. Zajął się więc remontami prywatnych domów i mieszkań. Sprowadzał z Polski niewielką ekipę wykonawców, a sam przygotowywał projekty, organizował pracę, robił zakupy niezbędnych materiałów, nadzorował roboty. Większość zleceń otrzymywał w energicznie rozwijającym się po zburzeniu Muru Berlinie. Postanowił też zostać rzeźbiarzem. Stąd zakup tej wiejskiej posiadłości w pobliżu Carrary, mekki artystów rzeźbiarzy.
Byłam zachwycona tą propozycją wakacji w Toskanii. Pozostało możliwie szybko załatwić paszport, wizę i wymyślić niedrogi sposób dotarcia do tej ich wioski. Po naradach ustalono, że jedziemy z Kasią autobusem do Lukki, a stamtąd Andrzej zabierze nas samochodem.
Podróż była długa i męcząca – autobus jechał niemal bez przystanków prawie 24 godziny, ale dojechałyśmy szczęśliwie.
Dom Szymkiewiczów stał na końcu wsi i zarazem na początku góry. Już od bramy wjazdowej wspinało się jej zboczem na maleńki placyk, na którym z trudem mieścił się Andrzejowy samochód, i tu było wejście do obszernej kuchni. Dom nie był zbyt duży, były w nim tylko dwa pokoje i kuchnia. Różnił się jednak od innych wioskowych domów tym, że wszystkie te pomieszczenia usytuowane były w pionie.
Z kuchni po metalowych schodkach umieszczonych pod ścianą wchodziło się do salonu z telewizorem, kanapą i biblioteczką. Z salonu, z małego przedsionka, wygodne schody prowadziły na trzecią kondygnację, gdzie znajdowała się sypialnia i obszerna łazienka. Z przedsionka były też drzwi do ogrodu (góra już zdążyła wznieść się o jedno piętro). Tu w ogrodzie wybudował Andrzej rodzaj obszernej altany – drewniana podłoga i daszek umieszczony na czterech słupach. Pośrodku altany drewniany stół i cztery drewniane obszerne fotele. Koło domu oliwkowe drzewa i mały ziołowy ogródek Hani. Hodowała w nim bazylię, tymianek, rozmaryn…
W pobliżu domu stała przyczepa kempingowa i to właśnie w tej przyczepie zamieszkałyśmy z Kasią. Jedynym mankamentem tego wspólnego mieszkania było to, że ja się zaliczam do „skowronków”, a Kasia zdecydowanie do „sów”. Kiedy wieczorem ja szłam spać, Kasia z Hanią oglądały do nocy włoską telewizję, a potem Kasia po powrocie do naszej sypialni zapalała światło i zaczynała czytać książkę chyba przez resztę nocy. Otwarte drzwi szafy osłaniały moje łóżko.
Rankiem ja wstawałam wcześnie i kierowałam się do kuchni. Tu spotykałam Andrzeja przygotowującego się do wyruszenia na zakupy w pobliskich miasteczkach. Andrzej zabierał mnie ze sobą. Odwiedzaliśmy sklepy spożywcze, oglądałam półki pełne przeróżnych serów, wiszące pod sufitem suszone kiełbasy, niemal przed chwilą zerwane owoce… Wpadaliśmy na kawę do jakiejś kawiarenki w Sarzanie czy La Spezii… Odwiedzaliśmy też sklepy hydrauliczne, gdzie Andrzej starannie wybierał rozmaite rurki i złączki, sklepy z glazurą, z farbami, bo właśnie w pobliskim miasteczku remontował letni dom Soni, znajomej z Monachium, żony świetnie prosperującego adwokata.
Wracaliśmy do domu około dziesiątej, kiedy to właśnie zaspana Kasia, z rozwianym włosem, wlokąc za sobą pasek od szlafroka, nadciągała do kuchni na kawę. Potem było śniadanie i wypoczywanie na fotelach, w słońcu lub w cieniu. A po południu wyruszało się nad morze lub na pobliskie wycieczki. Oglądało się kamieniołomy w okolicach Carrary, skąd wydobywano te przepiękne, słynne karraryjskie marmury. Zwiedzało się Carrarę, Pietrasantę… Oglądało pracownie rzeźbiarzy i szkoły rzeźby, do których latem przyjeżdżały bogate Amerykanki uczyć się od włoskich mistrzów pracy w marmurze. Tu też uczyła się rzeźby Sonia – monachijska znajoma Andrzeja.
Z oglądanych prac wystawianych w oknach lub w pobliżu pracowni tutejszych mistrzów zapamiętałam naturalnej wielkości mercedesa wykonanego w jednym kawałku białego marmuru oraz poduszki do układania na oknie, dla obserwatorek życia ulicy, tak uformowane, jakby przed chwilą ktoś odsunął od nich ręce.
W Pietrasancie stał wspaniały pomnik dłuta Botero, który miał też gdzieś tu swój włoski dom i pracownię. Mieszkał też w Pietrasancie polski rzeźbiarz, Igor Mitoraj.
Andrzej postanowił odwiedzić austriackich znajomych. Nasze odwiedziny były zapowiedziane, ale Andrzej przed wizytą zakupił oprócz butelki wina duży bochenek chleba. Chleb był dlatego, że jak powiedział: „Nie wiadomo, czy oni mają coś do jedzenia”.
Austriak, którego imienia nie zapamiętałam, był do niedawna właścicielem dobrze prosperującego antykwariatu w którymś z niezbyt wielkich austriackich miasteczek, miał żonę i z nią dwoje dość dużych już dzieci. No cóż, niespodziewanie zakochał się z wzajemnością w pięknej córce miejscowego rzeźnika. Burzliwy romans niedługo stał się sensacją miasteczka. W zaistniałej sytuacji porzucił dom, rodzinę, swój antykwariat i wraz z ukochaną przybyli do Italii, gdzie postanowił zostać artystą.
Zamieszkali w Pietrasancie w dość dużym mrocznym mieszkaniu na poddaszu. Na drewnianych schodach wiodących na owo poddasze stały jego niewielkie rzeźby. Powitali nas radośnie. Już czekała przygotowana sałatka. Przniesiony chleb bardzo ich ucieszył. Zasiedliśmy na obrośniętym dzikim winem, niewielkim balkonie, nad dachami sąsiednich domów. On przyniósł samodzielnie wykonane gęśliki, zagrał na nich i zaśpiewał piosenkę. Potem rozwinęła się rozmowa w języku niemieckim. Nie bardzo mogłam w niej uczestniczyć. Mój niemiecki był mocno niewystarczający. Andrzej zaproponował, żebym pooglądała rysunki naszego gospodarza. W ciemnym pokoju na dużym stole leżała duża teka z kolorowymi rysunkami. Oglądałam je przy zapalonym świetle.
Nieszczęściem artysty, mimo jego handlowych umiejętności i niewątpliwego talentu, była trudność ze znalezieniem nabywców na jego prace w tej niewielkiej miejscowości. Stąd brały się ich poważne problemy finansowe.
Kasia była tą wizytą mocno znudzona, nalegała, żebyśmy już wreszcie wracali do domu.
Dwa dni później Andrzej nie przyszedł na kolację. Czekałyśmy na niego w kuchni. Powrócił do domu dość późno w bardzo radosnym nastroju. Opowiadał, że to Sonia zachwycona wynikami remontu jej domu urządziła na jego cześć wspaniałą kolację i było też wspaniałe wino. Kasia wygłosiła do tej jego opowieści dość krytyczną uwagę. Andrzeja to oburzyło. Hania stanęła w obronie Kasi. I tak od słowa do słowa wywiązała się wielka awantura. Andrzej oznajmił, że skoro Kasi nic się nie podoba, to nie wiadomo, po co tu przyjechała i niech się stąd wynosi, a Hania, obrończyni, razem z nią. I jutro rano ich walizki mają stać przed domem. Zostać mogę tylko ja, bo mnie przynajmniej coś interesuje.
Po wygłoszeniu tej mowy końcowej oznajmił, że jedzie spać na plaży, i oddalił się, trzaskając drzwiami.
W kuchni zapadła grobowa cisza, a po chwili Hania z Kasią zaczęły się zastanawiać, co robić dalej. Hania wpadła na pomysł, że pojadą do Werony, do zaprzyjaźnionych architektów, i tam przemieszkają do powrotnego autobusu Kasi.
A niby co ja miałam tu robić dalej sama (powrotny autobus miałam za ponad tydzień), bez samochodu, w pustym domu? Andrzej pojutrze miał wyjechać w interesach do Berlina na czas bliżej nieokreślony. Po chwili zastanowienia zaproponowałam, że rankiem, kiedy one jeszcze będą spały, podejmę się negocjacji, bo przecież Andrzej i tak za chwilę odleci do Berlina.
Na szczęście Andrzej nie był człowiekiem zbytnio pamiętliwym. Bez trudu dał się przekonać o niesłuszności swojej wczorajszej decyzji. Już o dziesiątej rano nikt nie pamiętał o wieczornym zajściu i dnia następnego, w najlepszej zgodzie, odwoziłyśmy Andrzeja do Pizy na lotnisko. W powrotnej drodze odwiedziłyśmy Lukkę.
Pozostały tydzień wakacji upływał spokojnie i leniwie. Popołudniami wyjeżdżałyśmy na niewielkie wycieczki, snując się po niewielkich nadmorskich miasteczkach Ligurii i Toskanii.