W ofercie naszego biura podróży była jednodniowa autokarowa wycieczka z przewodnikiem do Marrakeszu. Wyjazd wczesnym rankiem, powrót wieczorem. Wprawdzie na Marrakesz to bardzo mało, ale była to jedyna możliwość, żeby znaleźć się tam choć na chwilę.

Głównym punktem programu tej wycieczki był suk, potem niedługi spacer po uliczkach miasta, chwila odpoczynku w parku i w drogę powrotną.

Ten suk w Marrakeszu był zupełnie inny niż wszystkie widziane przeze mnie bazary. Ogromna, nieszczelnie zadaszona przestrzeń to nie tylko sklepiki pełne kolorowych towarów, ale też najrozmaitsze warsztaciki wytwórcze i naprawcze. Jeden przechodzący płynnie w następny, a w nich, w lekkim półmroku, na niewielkich przestrzeniach, mężczyźni pochyleni nad pracą, otoczeni masą wydawałoby się zbędnych przedmiotów.

Nie było tu czasu na zbyt długie oglądanie prezentowanych towarów ani na zakupy. Zgubienie grupy i naszego przewodnika mogło oznaczać zagubienie się na zawsze w plątaninie bazarowych uliczek.

Wspaniały był plac bazarowy przed tą zadaszoną częścią targowiska. Kolorowe stragany, kolorowi ludzie, kobiety w długich szatach, tańczące dzieci, muzykanci, zaklinacz węży, sprzedawczynie włóczkowych czapeczek… Byłyśmy oczarowane tym widowiskiem. Żal było powracać do Agadiru, wiedziałyśmy z opowieści, że najciekawsze w Marrakeszu są wieczory przeciągające się w noc…

Marokański tydzień kończył się zbyt szybko. Ostatniego wieczoru Krysia wpadła na pomysł, byśmy zobaczyły, jak wyglądają dansingi w Agadirze. W naszym hotelu, w suterynach, mieściła się sala dansingowa. Bilet wstępu kupowało się w recepcji. Recepcjonista był trochę zaskoczony, kiedy Krysia poprosiła o trzy bilety (z nami wybrała się też Karolina). Sprzedał je nam raczej niechętnie. Weszłyśmy na salę. Było jeszcze pusto, tylko orkiestra leniwie przygrywała jakieś tutejsze disco polo. Wskazano nam stolik niedaleko od wejścia i pojawiły się na nim trzy drinki oraz miseczka orzeszków.

Po chwili wszedł na salę wytworny młody mężczyzna w obcisłych, lekko błyszczących czarnych spodniach i śnieżnobiałej koszuli. Zasiadł samotnie przy stoliku. Za nim zaczęli wchodzić inni, zajmowali miejsca przy stolikach grupkami. Teraz zaczęły przychodzić dziewczyny. Drzwi wejściowe były szeroko otwarte, w korytarzu przy drzwiach do toalety siedziała babka klozetowa z głową zamotaną chustą w biało-czerwoną pepitkę. Wchodzące dziewczyny witały się z nią wylewnie, niektóre zostawiały u niej torebki. Zajmowały miejsca przy pustych stolikach ustawionych bliżej wyjścia.

Dotychczas spotykane marokańskie kobiety, nawet te przychodzące na plażę w towarzystwie chłopaków w kąpielówkach, nosiły długie szaty i chusty szczelnie zasłaniające włosy. Te na sali dansingowej poubierane były w europejskie ubranka, jakby przypadkowo, bez większego zastanowienia, wybierane w second handzie. Nie miały też żadnych nakryć na głowach.

Kiedy już wszyscy rozmieścili się na miejscach, orkiestra zagrała energiczniej. Od stolików powstali mężczyźni i ruszyli w tany. Po ukończonym pierwszym tanecznym kawałku wrócili do swoich stolików. Po krótkiej przerwie orkiestra znowu zagrała i teraz do tańca porwały się dziewczyny. Kiedy zaczął rozbrzmiewać utwór trzeci, znów do tańca ruszyli mężczyźni, a my opuściłyśmy imprezę. Nasza dziennikarska ciekawość, chęć poznania miejscowych obyczajów była zaspokojona.

Następnego dnia, wczesnym rankiem, pilotka już czekała przy drzwiach autokaru, którym mieliśmy odjechać na lotnisko. Starannie liczyła wsiadających. Była pełna obaw, czy pojawi się pan, który pierwszego dnia opuszczał samolot w stanie mocno zachwianej równowagi i przez cały tydzień, jak wiedziała od hotelowego personelu, w ogóle nie wychodził z pokoju, ale i jemu udało się przybyć o czasie. Jeszcze tylko parę godzin i znów znajdziemy się w szarej jesieni, ale z pięknym wspomnieniem słonecznej, barwnej przygody.