No i wreszcie wyruszamy za granicę – Bułgaria

Był chyba rok 1970. Tadzio Jeleński, prywatnie nasz przyjaciel, a oficjalnie redakcyjny kolega Mietka, wybierał się, już po raz drugi, latem do Bułgarii. Zaproponował wspólny wyjazd. Bułgaria to był w owym czasie jedyny kraj z ciepłym morzem, do którego bez większego trudu jeździło się z Polski na wakacje.

Zawsze marzyły mi się zagraniczne podróże, ale wszelkie wyjazdy w PRL-u były mocno utrudnione, a na dodatek Miecio wybierał latem jeziora. Wolał utarte ścieżki, miał jakieś lęki przed wszystkim, co nieznane. Tym razem udało się go przekonać – ciepłe morze, ciekawy podwodny świat.

Do Bułgarii jeździło się pociągiem. Dodatkową atrakcją tej pociągowej podróży po przekroczeniu granicy była zmiana podwozi w wagonach z wąskotorowych, stosowanych w Polsce i Europie Zachodniej, na szerokotorowe, przystosowane do sowieckich torów. Ta operacja trwała około pół godziny i w jej trakcie można było przejść się po peronie, wejść do dworcowego sklepiku, w którym kupowano kawę i kaprony – stylonowe pończochy radzieckiej produkcji.

Kupiłam bilety powrotne, sypialne do Warny, z tym że miejsce sypialne na drogę powrotną trzeba było rezerwować już w Warnie. W Warnie, jak się okazało, stała długa kolejka po te rezerwacje. Ustaliliśmy, że załatwi się to przy powrocie, bo przed nami jeszcze podróż autobusem do Słonecznego Brzegu.

Pierwszą noc przespaliśmy w namiocie na plaży, a dnia następnego, za radą Tadeusza, udaliśmy się do Neseberu w poszukiwaniu kwatery. Tadeusz został w Słonecznym Brzegu. Miał tu wykupione miejsce w hotelu i tu, za dwa dni, przyjeżdżała z mamą Bogusia – wtedy jeszcze nie Jeleńska.

Neseber – cudowne miasteczko czterdziestu cerkwi, położone na skalistej wyspie połączonej ze Słonecznym Brzegiem długą czterystumetrową groblą. W tamtych czasach nie było tu jeszcze tłumów turystów. Kwaterę, za niewielkie pieniądze, znaleźliśmy bez trudu. Dni spędzało się, zwiedzając miasteczko, smażąc się w słońcu na kamienistej plaży. Miecio nurkował w poszukiwaniu muszli. Ja bałam się głębokiej wody, pływałam z maską przy brzegu, ale to mnie udało się wyłowić największą muszlę. Jak ją wypatrzyłam, zanurkowałam, zapominając o całym moim wielkim strachu.

Dla urozmaicenia tego nadmorskiego pobytu postanowiliśmy popłynąć stateczkiem na wycieczkę do Sozopola. Wczesnym rankiem w niedzielę wyruszyliśmy do portu. Miecio zasiadł na ławeczce w przyportowym ogródku piwnym, a ja udałam się po bilety do kasy mieszczącej się w portowej poczekalni. Kasa wprawdzie była otwarta, ale kasjerce nieśpieszno było do zajmowania się jedyną klientką.

W zniecierpliwieniu starałam się po rosyjsku przynaglić kasjerkę. Moje zdenerwowanie wyraźnie rozbawiło kręcącego się po pustej poczekalni mężczyznę odzianego w długie ciemne spodnie i białą gimnastyczną koszulkę. Powiedział coś prześmiewczo po bułgarsku. Powstrzymałam się od komentarzy.

Wreszcie z zakupionym biletem usiadłam koło Miecia na ławeczce przy długim drewnianym stole w oczekiwaniu na godzinę odpłynięcia statku. Jakież było moje zdumienie, kiedy z budynku portu wyszedł ten sam mężczyzna, tyle że tym razem w kapitańskiej kurtce, białych spodniach i białej czapce z czarnym daszkiem. Jak się okazało, był to kapitan portu w Neseberze. Usiadł koło nas przy stole, wyraźnie ucieszony moim zaskoczeniem. Dowiedział się, skąd przybywamy, i po chwili zaprosił nas na kawę do swojego gabinetu.

Kawę usłużnie podawała kasjerka. Kawa była pyszna, ale gwałtownie zbliżył się czas odpłynięcia statku. Spoglądałam trochę nerwowo na zegarek. Kapitan uśmiechnął się pogodnie i powiedział: „Kapitan spakojny i wy spakojny, parachody niama”. Jak się okazało, z powodu dużej fali na morzu stateczek przybędzie z opóźnieniem, a powrotnego już nie będzie, bo fala będzie jeszcze większa, ale, jak powiedział kapitan, bez problemu wrócimy autobusem. Po chwili wezwana przez niego kasjerka przyniosła zwrot pieniędzy za drogę powrotną. Prawdopodobnie gdyby nie ta niespodziewana znajomość, nikt by nam już tych pieniędzy nie zwrócił.

Sozopol był cudny. Nie znajdował się jeszcze wtedy na mapie najatrakcyjniejszych bułgarskich miejscowości. Nie napotkaliśmy ani jednego turysty. Na środku pustej rozsłonecznionej uliczki kobieta gotowała obiad w garnku ustawionym na dwóch cegiełkach…

Autobus powrotny miał być wczesnym popołudniem. Bilety miano sprzedawać przed jego przyjazdem. Ruszyliśmy w kierunku przystanku. I tu nowe zaskoczenie. Biletów już nie ma, a spory tłumek tubylców oczekuje na możliwość zakupu u konduktora. Po niedługiej chwili przyjeżdża autobus zapchany niemal po brzegi. Konduktor ogłasza: „samo maiki s detsa”, na szczęście matek z dziećmi nie było i mnie, jako cudzoziemce, udało się wepchnąć pierwszej i wciągnąć za sobą Miecia.

A na nosie mam „nosek” – bułgarski wynalazek chroniący przed słonecznym oparzeniem.

Zbliżył się bardzo szybko czas końca pięknych wakacji. Trzeba jakoś wrócić do Warny. Z Neseberu raz dziennie odpływa wodolot, ale na bilety ludzie czekają po dwa dni. Nocują na portowej ławeczce. Cóż, poszłam po pomoc do naszego przyjaciela kapitana. Powitał mnie radośnie i powiedział, żebym w dniu odjazdu przyszła wczesnym rankiem. Przyszłam. Kapitan bez słowa wyszedł ze swojego biura, powolnym krokiem w milczeniu powędrował dróżką, a ja za nim. Skręcił między wielkie łodzie, szłam za nim już lekko wystraszona. Tu przystanął, wyjął z kieszeni dwa bilety, rozglądając się wkoło, wręczył mi je dyskretnie i pośpiesznie się oddalił.

Wodolot przypływał z Burgas około dziesiątej. W porcie oczekiwało już kilkoro pasażerów, ale nikogo nie wpuszczano na pokład. Staliśmy wszyscy niepewnie kilka długich minut. Aż szerzej otwarły się drzwi wodolotu – to trzech członków załogi wynosiło na ląd mocno „zmęczonego podróżą” pasażera.

W Warnie okazało się, że kolejka po miejsca sypialne była tym razem jeszcze dłuższa. No cóż, zdecydowaliśmy jechać w zwykłym wagonie osobowym.

Miejsce w osobowym oznaczało miejsce w wagonach szerokotorowych bez przedziałów i tym razem na granicy trzeba było się przesiadać do innych wagonów. Tu obowiązywał specjalny rytuał. Do wagonu weszło dwóch radzieckich pograniczników. Przodem szedł starszy rangą z zawieszonym na szyi na szerokich pasach rodzajem przenośnego blatu formatu A4, za nim drugi z wielką czarną skórzaną teczką w ręku.

„Wsie na miesta” − zarządził zdecydowanym głosem pierwszy. Wszyscy posłusznie usiedli. Teraz zbliżał się kolejno do pasażerów, odbierał od nich dowód osobisty. Każdy starannie otwierał, rozkładał na przenośnym blacie, przyglądał się zdjęciu, porównywał z twarzą jego właściciela i wręczał go nosicielowi teczki. Ten niezwłocznie wrzucał dokument do jej wnętrza. I tak po zebraniu wszystkich zarządzono, że z wagonu można będzie wyjść na peron, jak oddadzą już sprawdzone dokumenty.

Dzień był upalny. Rozległy się prośby, żeby chociaż wyjść na peron, na powietrze. Wyrażono zgodę. Na peronie naprzeciw siebie stały dwa wagony. Jeden, którym przyjechaliśmy, i drugi, do którego mieliśmy się przesiąść. Po peronie przechadzał się tam i z powrotem wzdłuż tych wagonów żołnierz z karabinem. Ludzie czekali niecierpliwie na możliwość udania się do dworcowego sklepiku po kaprony czy może po jakieś inne niespodziewane, atrakcyjne towary. Mnie to było niepotrzebne, bo nie miałam rubli. Czas płynął, już coraz mniej czasu do odjazdu, a dokumentów nie zwracają. W pewnym momencie, kiedy żołnierz właśnie wykonał w tył zwrot, zobaczył zeskakującego z naszego peronu mężczyznę przebiegającego do budynku dworca. „Wsie w wagony! Wsie w wagony!” − zakrzyknął gwałtownie. „Ale czemu?” − rozległy się pytania. I natychmiast padła odpowiedź: „Adin ubieżał w kafe”*…

Tak skończyła się nasza pierwsza zagraniczna podróż.

*jeden uciekł do kawiarni

Foto. Mieczysław Bukowczym

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *