W mieszkaniu za ścianą, większym o siedem metrów kwadratowych od naszego, mieszkał pan Dąbrowski, powstaniec warszawski. Pan Dąbrowski pracował z naszym Tatą w Centralnym Zarządzie Przemysłu Tłuszczowego i obaj w tym samym czasie otrzymali przydział mieszkań pracowniczych w tym domu. Kiedy w Centralnym Zarządzie zaczęły się redukcje, to właśnie pana Dąbrowskiego zredukowano, może jako byłego powstańca. W tej sytuacji zajął się on, ku zaskoczeniu otoczenia, produkcją cieczy orzeźwiającej nazywanej oranżadą* i w dość niedługim czasie gdzieś się wyprowadził.

 Mieszkanie za naszą ścianą zajęli państwo B., z dwójką nie bardzo dorosłych dzieci. Nie nawiązywali stosunków dobrosąsiedzkich z mieszkańcami piętra.

On, jak mówiono, absolwent bierutowskiego kursu dla dyrektorów. Dyrektorem jednak nie został. Dla niego niestety ten okres błędów i wypaczeń zbyt szybko się skończył. Ona, niedoszła dyrektorowa, zawsze starannie ubrana, uśmiechająca się pogodnie. Gdy spotykałam ją na schodach, wymieniałyśmy bez słowa przyjazne ukłony. Wnosząc z fragmentów dochodzącej zza ściany, momentami zbyt głośnej konwersacji i z doboru używanych przez nią epitetów, raczej nie była swym mężem zachwycona. No cóż, jak tu się zachwycać, kiedy dyrektorem nie został, a inni zostawali.

Niespodziewanie dowiedziałam się, że się wyprowadzają i że to ich mieszkanie będzie sprzedawała Spółdzielnia. Większe o siedem metrów od naszego i tylko przez ścianę. Napisałam do zarządu Spółdzielni podanie o zamianę z dopłatą. Chyba po tygodniu zostałam zaproszona na zebranie Rady Nadzorczej. Moje podanie zostało rozpatrzone starannie i Rada nie wyraziła zgody. Oni chcą sprzedać, a nie zamieniać. Nie pomogły żadne moje argumenty. Kiedy wychodziłam zgnębiona, podeszła do mnie jedna członkini Rady i powiedziała szeptem: „Ależ to jest na pani korzyść. Niech pani sprzeda swoje i kupi to. Spółdzielnia sprzedaje po cenach oficjalnych, niższych niż na wolnym ryku”.

Jeszcze tego wieczoru przygotowaliśmy ogłoszenie do gazety i pismo do Spółdzielni o zarezerwowanie mieszkania na miesiąc.

Wkrótce zaczęli pojawiać się klienci poszukujący niedużego mieszkania dla rodziców. Mieszkanie byłoby dobre, ale na piątym piętrze w starym budownictwie, bez windy odpadało. Straciłam nadzieję. Minęły dwa tygodnie i nagle zadzwonił telefon. Przyszedł pan w wieku powyżej średniego z młodą, dość urodziwą kobietą – to ona miała zostać właścicielką. Obejrzał wszystko starannie. „Tu będzie barek” − wskazał kąt pokoju przy kuchennej wnęce. Zapytał o cenę i powiedział, że przyjdą za tydzień.

Do pomocy w negocjacjach zaprosiliśmy Andrzeja Szymkiewicza, naszego przyjaciela, artystę plastyka a za razem utalentowanego negocjatora. Miecio na wszelki wypadek ukrył się u moich rodziców. Przybyli nabywcy. Pan od progu powiedział, że może zapłacić o dziesięć tysięcy mniej, i dopytywał się, kim jest ten Andrzej, że śmie się wtrącać w negocjacje finansowe. Andrzej oznajmił bez chwili namysłu, że jest moim bratem i że siostra nie ma pojęcia o handlu i dlatego podała cenę, którą musi dostać, nie przewidując żadnego targowania. A kiedy pan zapytał, czy możemy go poczęstować papierosem, Andrzej dodał: „Proszę bardzo, możemy też poczęstować herbatą, chociaż, jak widzę, pan wcale tego mieszkania nie kupi”. Potencjalny nabywca poczuł się dotknięty. Powiedział nerwowo: „Nie będę tu się targował po tysiącu. Daję o pięć tysięcy mniej”.

Transakcja została zawarta. Pieniądze miałam dostać w gotówce pojutrze wieczorem w „okrąglaku”, czyli banku PKO, róg Marszałkowskiej i Alej Jerozolimskich.

Udałam się wieczorem do banku. Czekała już tu na mnie nabywczyni. Kasjerka zaczęła spokojnie wykładać na ladę sterty pieniędzy. W banku było trochę mroczno. Na ławeczkach pod ścianami siedzieli jacyś ludzie. Nagle zrobiło mi się straszno. Przecież ja to muszę wpłacić jutro w zupełnie innym oddziale PKO, a teraz muszę zabrać pieniądze ze sobą do domu. Nie istniała możliwość bezpośredniego przelewu tej gotówki ani wpłacenia jej na jakieś moje konto. Miecio spokojnie siedział w domu i rysował, a ja byłam tu sama. Pieniądze zgarniałam do torby, rozglądając się niepewnie, potem gnałam jak szalona w strachu, że może ktoś za mną idzie i że za chwilę tę torbę mi wyrwie, a my zamiast lepszego mieszkania wylądujemy pod mostem. Na szczęście jakoś wszystko się udało. Widać czuwały nade mną jakieś dobre duchy.

  • Owa oranżada nie miała nic wspólnego z pomarańczami, tak jak ówczesna lemoniada nie miała nic wspólnego z cytrynami. Były to kompozycje wody sodowej z określonego smaku landrynką.