
RSW „Prasa-Książka-Ruch” (Robotnicza Spółdzielnia Wydawnicza), między innymi wydawca miesięcznika „Nasz Klub”, zorganizowała niespodziewanie kurs samochodowy dla dziennikarzy. Miecio zapisał się na kurs. Chodził pracowicie na zajęcia teoretyczne i praktyczne i dostał prawo jazdy. No i teraz, jak już dostał to prawo jazdy, wypadało kupić samochód. Rozglądaliśmy się za doradcą, zaufanym ekspertem od starych samochodów.
Taką osobą okazał się nasz przyjaciel Andrzej Szymkiewicz. Właśnie niedawno wrócił z Anglii świeżo kupionym, starannie wybranym, niezbyt nowym samochodem. Wybraliśmy się więc z Andrzejem, w środku lata, na giełdę samochodową. Poszukiwany przez nas pojazd miał spełniać dwa warunki: być absolutnie doskonały i bardzo mało kosztować. Po przeglądzie oferowanych wehikułów wybór padł na dziesięcioletniego mikrusa.
Mikrus MR-300 był pierwszym powojennym polskim samochodem. Pomysł jego produkcji powstał w czasach gomułkowskiej odwilży. Na początku roku 1957 pokazano projekty, a 22 lipca zaprezentowano w Warszawie pierwsze prototypy. Mały, wzorowany na niemieckim Goggomobilu miał być samochodem dla przeciętnej polskiej rodziny. Tego rodzaju samochody powstawały w owym czasie niemal na całym świecie. Założenia były takie same – stworzyć mały, tani i jak najmniej skomplikowany pojazd, który zmotoryzuje obywateli.
Opracowany przez polskich konstruktorów, przygotowywany do seryjnej produkcji, przeszedł próby techniczne. Auto w czasie nieco ponad pół minuty rozpędzało się do prędkości 70 kilometrów na godzinę, a maksymalna jego prędkość oscylowała pomiędzy 80 a 90 kilometrów na godzinę. Możliwości samochodu w roku 1958 przetestowali wspólnie premier Józef Cyrankiewicz i wicepremier Piotr Jaroszewicz, pomykając mikrusem po centrum stolicy z prędkością 50 kilometrów na godzinę. W Mielcu przygotowywano halę do seryjnej produkcji tych wspaniałych pojazdów. W roku 1960 mikrus został zaprezentowany w Moskwie na wystawie pokazującej osiągnięcia naszego kraju na 15-lecie Polski Ludowej. I to podobno tam zapadła decyzja „najwyższych władz” o wstrzymaniu dalszej produkcji. W roku 1960, mimo dużego zainteresowania obywateli, produkcję mikrusa zakończono. Powstało zaledwie 1728 sztuk tego wymarzonego polskiego produktu.
Umowę nabycia samochodu podpisywałam ja, bo Miecio nie znosił załatwiania jakichkolwiek spraw urzędowych. Stałam się więc posiadaczką niemal unikatowego pojazdu. Wzięłam nawet udział w zjeździe posiadaczy mikrusów i to właśnie na tym zjeździe dowiedziałam się o historii jego powstania oraz o jego niewątpliwych zaletach.
Miecio rozpoczął podróże po mieście tym naszym nowym nabytkiem. Jeździł bardzo ostrożnie, unikając wszelkich skrętów w lewo. Skutek był taki, że czas przejazdu od punktu A do punktu B bardzo się wydłużał, ale za to poznawało się mało znane dzielnice Warszawy.
Taki mikrus przed domem na ulicy Konopczyńskiego niewątpliwie budził zainteresowanie przechodniów. Zdarzyło się, że chcąc go zapewne dokładnie obejrzeć, jacyś ludzie przestawili go w poprzek ulicy. Zdarzenie to wykorzystałam, kiedy znalazłam za wycieraczką mandat za niewłaściwe parkowanie. Jako oficjalna właścicielka powędrowałam na komisariat na Cyryla i Metodego i opowiedziałam tak przekonująco panu komendantowi, jak to nieznani sprawcy po raz kolejny złośliwie przestawiają mój samochód, że wezwanie do zapłaty zostało anulowane.
Nadeszła zima. Miecio stwierdził, że zimą nie będzie jeździł, bo za dużo roboty z odśnieżaniem. Nasz kolega Wojtek nazywany „Handlowcem” powiedział, że go przechowa przez zimę w podmiejskim domu z garażem należącym do jego ojca. Jak się potem okazało, nie tylko przechowywał, ale i wykorzystywał, zachwycając się, jak nasz mikrus pokonuje zasypane drogi lepiej niż inne samochody.
Z nadejściem wiosny odwiózł samochód i pozostawił go na skwerku w okolicy naszego domu naprzeciwko szkoły mechanicznej. Najprawdopodobniej młodzi mechanicy otworzyli klapę silnika, a potem okoliczna dziatwa pourywała przewodziki elektryczne, tłumacząc panu dzielnicowemu, że to samochód pana, który umarł.
Miecio zniechęcił się całkowicie do naszego samochodu, więc postanowiliśmy go sprzedać. Mikrus został naprawiony i dałam ogłoszenie do gazety, podając numer telefonu. Niestety przez tydzień nikt nie zadzwonił.
W niedzielę odwiedził nas Wojtek i właśnie wtedy zadzwonił telefon. Po niedługiej chwili pojawił się człowiek zainteresowany naszą ofertą. Przybył z bratem. Przyjechali z Płocka.
Wojtek ochoczo włączył się do pertraktacji finansowych. Kiedy ostateczna cena została ustalona, nabywca przed jej uiszczeniem chciał jeszcze odbyć próbną jazdę. Kiedy zeszliśmy do samochodu, okazało się, że nie ma powietrza w jednym kole. Wojtek zaoferował, że przeprowadzi w tygodniu naprawę u wulkanizatora, i ustalono, że za tydzień do dwunastej w południe dostarczymy pojazd nabywcy.
Miecio zdecydował, że on przy tej transakcji jest zbędny i wystarczy, jak ja pojadę z Wojtkiem. Tydzień później, w niedzielny poranek, pojawiłam się u Wojtka w podziemnym garażu i tu rozpoczęła się przygoda z podróżą do Płocka. Samochodzik stał starannie wypucowany, ale powietrza w kole nadal nie było. Na szczęście człowiek, który coś dłubał przy swoim samochodzie, pożyczył nam pompkę.
Koło zostało napompowane i wyruszyliśmy. W pewnym momencie niespodziewanie włączył się klakson i nie miał zamiaru się wyłączyć. Wojtek spokojnie wysiadł z samochodu i odłączył jakiś odpowiedni drucik.
Po przejechaniu kilkudziesięciu kilometrów od Warszawy stacyjka zgasła. Wojtkowi tym razem nie udało się jej uruchomić. Ruszył prosić o pomoc do domu widniejącego w oddali. Szczęście nam sprzyjało. W domu tym mieszkał mechanik z FSO. Przyszedł, popatrzył, przeczyścił precyzyjnie styki w akumulatorze i już mogliśmy wyruszyć w dalszą podróż. Okazało się po niedługim czasie, że silnik dziwnie stracił moc, więc przyszło nam jechać na drugim biegu.
W pewnym momencie Wojtek wypatrzył leżącą przy drodze nieżywą kurę. Ktoś musiał ją potrącić. Szybka decyzja i mimo moich protestów cofanie. Wojtuś otworzył drzwiczki, chwycił kurę za nogi i wrzucił za tylne siedzenie. Już widziałam oczami duszy chłopa z widłami ścigającego nasz powolny pojazd, ale jakoś się udało.
Przejechaliśmy następnych kilkanaście kilometrów, gdy rozległ się jakiś dziwny, przeraźliwy dźwięk z tylnego siedzenia. To ożyła nieszczęsna kura. Nieszczęsna tym bardziej, że Wojtek, nim zdążyłam się zorientować, uciszył ją na zawsze.
Do Płocka było coraz bliżej. Godzina dwunasta już dawno minęła, a tu lunął potworny deszcz i słychać było grzmoty. Wycieraczki nie miały zamiaru ruszyć z miejsca. Trzeba było się zatrzymać i przeczekać. Czułam się jak potępieniec, którego Bóg postanowił skarcić za chęć wciśnięcia komuś tego mocno nadszarpniętego mikrusa.
Wreszcie dojechaliśmy do domu nabywcy. Była godzina druga. Wojtek wyruszył z kurą w ręku i przepraszając za spóźnienie, powiedział, że niestety zacięły się wycieraczki, więc musieliśmy przeczekać okropną ulewę, a potem, żeby zdążyć, dawał „gaz do dechy” i niestety zabił kurę. Nasz kontrahent był gotów odkupić kurę. Jednak Wojtek nie chciał rozstać się z tym nieżywym już ptakiem.
Nasz kontrahent powiedział ze smutkiem, że nie posiada całej uzgodnionej sumy, bo nie doczekawszy się nas do dwunastej, nie poszedł do banku po pieniądze, a bank był czynny tylko do pierwszej. Chcąc w jakikolwiek sposób zakończyć tę „operację mikrus”, zaproponowałam, że wezmę tyle pieniędzy, ile on teraz ma, zostawimy mu samochód, bo nie ma sensu nim jeździć tam i z powrotem, a on wystawi mi, przy świadku, rewers na resztę pieniędzy. Na szczęście przystał na moją propozycję. Pomyślałam, że jak rozezna się w stanie nabytego pojazdu, nigdy mi tej reszty nie prześle, ale co tam, byle mieć to w końcu z głowy.
Do Warszawy wracaliśmy autobusem. Halusia, żona Wojtka, uznała, że obiadu z tej kury szybko nie da się zrobić. Wyruszyliśmy więc z Wojtkiem, Mieciem i Halinką na kolację do restauracji „Melodia”, po drodze dołączył do nas napotkany Alf Bobrowski.
Ku mojemu zaskoczeniu pieniądze z Płocka dotarły po dwóch tygodniach.
Tak zakończyła się moja pierwsza przygoda samochodowa. Kultowy w swoim czasie mikrus przestał być kultowy, a szkoda. Studiując internet na potrzeby tego odcinka, znalazłam ogłoszenie, że mogę nabyć taki pojazd „z marszu”, za cenę 580 złotych (do uzgodnienia). Chyba jednak nie kupię.
Bez wątpienia nie było to auto bezawaryjne. Idąc Świętokrzyską, napotkałam kiedyś brata bliźniaka mego samochodziku. Stał pośrodku jezdni, na charakterystycznych nieco krzywych kółkach (podobno skopiowanych z samolotu antonow). Nikogo w środku nie było. Chyba właściciel wysiadł, trzasnął drzwiami i od niego uciekł. I tak został samotny, smutny i porzucony. Inne duże samochody mijały go obojętnie.
Być może mój samochodzik znalazł jakąś starą szopę i mieszka w niej zapomniany, porastając powojem, ciągle marząc o zobaczeniu Alp i Kaukazu.