Port w Aleksandrii to kolejny etap podróży „Baszkirią” po Morzu Śródziemnym. Organizatorzy rejsu mają tu pełne ręce roboty. Przechodzą na miasto, kilkakrotnie przenosząc butelki „wędrowniczka” (tanie whisky Johnny Walker) kupowane za dolary w bufecie na naszej „Baszkirii”. Taki „wędrowniczek” jest towarem świetnie zbywalnym w kraju, gdzie alkohol jest substancją zakazaną i nie używa jej żaden nabożny muzułmanin. Trzeba tylko umiejętnie butelkę przemycić przez celną kontrolę i potem dyskretnie sprzedać odpowiedniemu nabywcy. Organizatorzy rejsu mają wszystko dokładnie opracowane.

Snujemy się z Michaliną po uliczkach niezbyt dalekich od portu, starając się zapamiętać drogę powrotną. Nie mamy żadnego planu miasta, a nazwy ulic są tylko w arabskich znakach. Zaglądamy do sklepów, wchodzimy do meczetu. Właśnie z głośników zaczyna płynąć śpiew muezina. Trzy kobiety stojące pod ścianą klękają na ziemi i zastygają w pokłonie. Przyłączamy się do nich, bo cóż innego można zrobić w takiej sytuacji, jakoś głupio byłoby stać albo gwałtownie wychodzić.

Po obiedzie wynajmujemy niewielki powozik i udajemy się na przejażdżkę po mieście.

Następnego dnia wycieczka autokarowa do Kairu. Wyruszamy o szóstej rano. W programie piramidy w Gizie, Muzeum Egipskie w Kairze, meczet Muhammada Alego i dodatkowo wizyty w wytwórni papirusu i na prezentacji olejków eterycznych z propozycjami zakupów. Zwiedzamy wszystko w wielkim pośpiechu, jedynie na papirusy i olejki przeznaczono więcej czasu. No cóż, organizatorzy wycieczki za przyprowadzenie klientów bez wątpienia otrzymują prowizje od właścicieli biznesów papirusowych i olejkowych.

W meczecie napotykamy wycieczkę młodych Egipcjanek. Przyglądają się nam uważnie, podchodzą, dopytują się: „Where are you from?”, próbują dotknąć. I tak bardziej pamiętam te dziewczyny niż samą świątynię.

Zrobiło się już ciemno. Nasz autokar zatrzymuje się w pobliżu suku, mamy 40 minut na przejście się po bazarze. 40 minut na suku to po prostu kpiny, co się zdoła obejrzeć, co w takim tempie można kupić? Przebiegamy pośpiesznie parę alejek. Kupuję jakieś zioła. No i szybko do autokaru i w powrotną drogę.

* * *

Odpływamy w kierunku Turcji. Stambuł to już ostatni port przed powrotem do Odessy. Na Stambuł przewidziano dwa dni. Jeden dzień na autokarową wycieczkę po mieście, drugi to czas wolny. Rezygnujemy z proponowanej wycieczki. Będziemy zwiedzać samodzielnie, a zaoszczędzone dolary możemy przeznaczyć na zakupy.

Przypłynęliśmy o poranku. Wychodzimy na ląd, idziemy ulicą wiodącą do centrum miasta. Naprzeciw nam, w kierunku portu, podąża wielu mężczyzn. Sami mężczyźni, ani jednej kobiety, wszyscy wydają mi się jacyś smutni.

Najpierw Pałac Topkapi, potem Hagia Sofia i Błękitny Meczet – taki był nasz plan.

Ten dzień był dniem świątecznym. W Topkapi sporo zwiedzających, eleganccy, uroczyści. Kobiety chyba wyłącznie w towarzystwie swoich mężów. Przodem idzie on, a za nim, w niewielkiej odległości, podąża harem. Czasem, dwie, czasem trzy kobiety w długich szatach. Pierwszy raz znalazłam się w tym arabskim świecie, wszystko mnie tu zadziwiało.

Pałac zachwycił swoją wspaniałością, zachwyciła też Hagia Sofia, ale do Błękitnego Meczetu nie wpuszczono nas nawet na podwórce. W świątyni odbywały się jakieś uroczystości, w których mieli prawo uczestniczyć tylko muzułmanie. Powiedzieli, żebyśmy przyszły później, a na razie odwiedziły targ dywanów.

Targ dywanów to była znajdująca się w pobliżu niewielka uliczka, a na niej sklepy z dywanami, jeden obok drugiego. Przed drzwiami sklepów stali właściciele. Zapraszali do wnętrza. Byłyśmy jedynymi ewentualnymi klientkami na tym targu, ale też zupełnie nie przewidywałyśmy zakupów dywanowych, więc i nie rozpoczynałyśmy ich oglądania.

W końcu uliczki sklepik z pięknymi dzianinami ręcznej roboty, a na wystawie śliczne, maleńkie rękawiczki, w misterny wzorek. Weszłyśmy do sklepu, żeby je obejrzeć z bliska. Właściciel, młody, sympatyczny mężczyzna, okazał się być również posiadaczem sklepu z dywanami znajdującego się naprzeciwko. Zaprasza nas gorąco. No cóż, idziemy. Częstuje jabłkową herbatą. Tłumaczę, że my już nie mamy pieniędzy na te piękne dywany wiszące na ścianach, że wracamy do domu. Rozwija przed nami niewielkie, misternie tkane dywaniki modlitewne. Biorę jego wizytówkę i obiecuję opowiadać o jego sklepie moim znajomym.

Wracając do Błękitnego Meczetu inną uliczką, spotykamy kobietę sprzedającą chusty w kratę. Chusty są ładne, więc wpadłyśmy na pomysł, żeby zaproponować jej wymianę na budziki zakupione w sklepiku na naszym statku (wzięłyśmy je ze sobą na wszelki wypadek, na ten spacer po mieście). Kobiecie taki deal się spodobał.

Uroczystości w meczecie trwają dalej, ale zauważyłam, że odźwierny wpuścił dwie kobiety w chustach na głowie. „Wkładamy chusty”, zarządziłam. Michalina cała w strachu wykonała moje polecenie. Podeszłyśmy spokojnym krokiem do furty i po prostu zostałyśmy wpuszczone. Umyłyśmy stopy przed wejściem do świątyni, tak jak robili to inni, i weszłyśmy do wnętrza.

W drodze na obiad w sklepie ze skórzaną odzieżą wypatrzyłam śliczną brązową kurteczkę zapinaną na liczne złote zamki błyskawiczne. Podobała mi się tak dalece, że ją kupiłam. Dopiero na statku dopatrzyłam się, że jeden z zameczków jest uszkodzony. Po obiedzie miałyśmy w planie spacer po mieście, wzięłam więc ze sobą kurteczkę i udało nam się trafić do sklepu, w którym została zakupiona. Właściciel sklepu, wyraźnie uszczęśliwiony udaną transakcją, był na lekkim rauszu. Powitał nas radośnie, a kiedy powiedziałam, o co mi chodzi, zakrzyknął: „No problem, madam” i zdjął z wieszaka inną. Niestety była za duża. Niezrażony tym sprzedawca rzucił kurtkę na ziemię i z okrzykiem: „No problem, madam” zdjął z wieszaka inną. Następna też nie pasowała, więc też wylądowała na podłodze. Tym sposobem lądowały na podłodze kolejne. Wreszcie udało się znaleźć najlepszą dla mnie.

Za oknem zaczęło się ściemniać. Pożegnałyśmy wesołego sprzedawcę i powędrowałyśmy kupować tureckie smakołyki na prezenty dla przyjaciół.

W sklepie, w którym kupowałyśmy chałwę, pojawiło się troje młodych ludzi, Polaków – dwóch chłopaków i dziewczyna. Zapytali, czy nie boimy się tu same chodzić po ciemku. Wyobraziłam sobie, jak mamy wracać do portu tymi samymi uliczkami, którymi przyszłyśmy tu za dnia, uliczkami z oknami starannie zasłoniętymi okiennicami, pewnie zupełnie ciemnymi. Zrobiło się jakoś straszno, Michalina wpadła w popłoch. „Jedźmy taksówką”, powiedziała. Ale nie mamy pojęcia, ile to może kosztować. Podejmuję decyzję – idziemy piechotą do miejsca, w którym skończą się latarnie, i tam dopiero szukamy taksówki. Wyruszyłyśmy w kierunku portu pustymi ulicami.

W połowie drogi skończyły się latarnie i stał tu samochód policji. Podeszłam z pytaniem, jak dojść do portu. Policjant zaczął mi tłumaczyć, a ja powtarzałam, że nic nie rozumiem. Powiedział w końcu: „Wsiadajcie” i zawiózł nas na miejsce. Wysiadłyśmy, wylewnie dziękując.

Następnego dnia ruszyłyśmy znowu w miasto. Michalina miała dokładny plan zakupów: dżinsy, cienie do powiek, kawa i herbata. Michalina kupowała towary nadające się do spieniężenia, tyle żeby zarobić przynajmniej częściowo na następną wycieczkę. Wydostałyśmy się z rejonów portowych na ulice handlowe, rozglądając się, w którą udać się stronę. Podeszła do nas niemłoda już kobieta, ubrana jakoś niedbale. Była Polką, zapytała, czy chcemy kupić dżinsy, bo ona może nas zaprowadzić. Zaprowadziła nas do dużego, prymitywnie urządzonego sklepu, zajmującego się wyłącznie półhurtową i detaliczną sprzedażą odzieży dżinsowej. Po drodze opowiedziała, że w Turcji zastał ją stan wojenny. Miała w planach wyjechać gdzieś dalej, ale jej to nie wyszło, no i teraz zarabia, wyszukując klientów do tego sklepu. W sklepie pożegnała nas pośpiesznie i pobiegła dalej łapać klientów na ulicy.

Michalina kupiła chyba trzy pary spodni i teraz ruszyłyśmy na bazar. W drodze na bazar dołączył do nas młody mężczyzna, Jugosłowianin. Mówił nieźle po polsku i chciał z kimś porozmawiać, w tym tureckim świecie nie czuł się chyba najlepiej. Opowiadał coś o sobie. Przyjrzał mi się uważnie i przerywając swoją opowieść, powiedział: „Ty musisz być Turek, matka Turek albo ojciec Turek”. Przy moich ciemnych włosach i opalonej afrykańskim słońcem twarzy nie wyglądałam mu na Słowiankę.

Bazar traktowałyśmy bardziej rozrywkowo. Tyle tu wspaniałości, gwarno i kolorowo. Kupuję rodzynki, trochę suszonych fig i daktyli. Towary w tym czasie w Polsce raczej niedostępne.

Ostatni punkt programu – do sklepu sprzedającego hurtowo kosmetyki. Była wtedy moda na kolorowe pastele do makijażu. Sprzedawano je w dość dużych tekturowych pudełkach. Odnalazłyśmy sklep, o którym wiedziała Michalina. Sprzedawczyni, młoda Polka, pracuje tu od paru lat, jest niby narzeczoną syna właściciela. Z Polski wyruszyła z nadzieją na lepsze życie w jakimś pięknym zagranicznym kraju, a wylądowała w tureckiej, marnej budzie, za ladą tego sklepiku sprzedającego byle jakie kosmetyki. Michalina kupuje całą pakę tych pasteli, za jej namową kupuję chyba 10 pudełek, z nadzieją na ich korzystną sprzedaż w Warszawie. Sprzedawczyni wraz z narzeczonym odwożą nas do portu.

* * *

I znowu Odessa. Uczestnicy rejsu taszczą przez kontrolę celną walizy z wiezionym do Polski towarem, ale na rewizję trafiam ja ze swoimi dziesięcioma pudełkami pasteli.

Tego dnia w Odessie świeciło słońce. Wydała mi się znacznie piękniejsza niż poprzednio. Na dworzec mamy przybyć wieczorem, a teraz cały dzień wolny. Bagaże zostaną dowiezione. Tym razem już starannie zwiedzamy Odessę.

Zrobił się wieczór. Bagaże dojechały, udało się odnaleźć nasze i ustawić na peronie. Pociąg już podstawiony, ale jeszcze nie można wsiadać do wagonów. Na peronie piętrzą się sterty walizek, czekamy spokojnie. Aż tu niedaleko mnie wysuwają się spod wagonu dwie ręce w niebieskiej kurtce. Łapią pierwszą z brzegu walizkę i błyskawicznie znikają pod wagonem. Krzyknęłam głośno. Właścicielka walizki wskakuje pod wagon, rzuca się w pogoń, niestety bezskutecznie. Na peronie pojawia się milicja, wsiada wraz nami do pociągu. Zaczynają się przesłuchania, ja jako główny świadek. Nic z tego jednak nie wynika, a w walizce, jak zeznaje właścicielka, były nabyte w Grecji futra.

Szczęśliwie udało nam się znaleźć w tym pociągu siedzące miejsca w bezprzedziałowym wagonie. W nocy staramy się nie zasypiać, bo nie wiadomo, kto tu jedzie, a po tym wypadku na peronie można się wszystkiego spodziewać.

No i wreszcie polska granica. Radziecki pociąg już dalej nie jedzie. Czekają na nas trzy autokary. Do dwóch ładują się uczestnicy rejsu, a do trzeciego organizatorzy i ich towary. Teraz łatwo zgadnąć, dlaczego wracamy pociągiem – żaden pasażerski samolot nie zabrałby nas z przewożonym bagażem. Jeszcze w autokarze trzeba było przecierpieć radosne śpiewy upojonego wytwornym alkoholem zakupionym w barze po polskiej stronie granic przyjaciela „Gofrownicy” – najbardziej aktywnej bizneswoman. Kiedy zwróciłam mu uwagę, zakrzyknął: „A co, zazdrościsz, jak nawet nie stać cię na zupę?”. Reszta autokaru pozostała w milczeniu.

Pastele udało mi się sprzedać, parę dni po powrocie, w jakimś kiosku „Ruchu”.