Pan Edek Janowski był jednym z najbliższych przyjaciół naszego Taty. Nie wiem, skąd się znali. Ja znałam go chyba od mojego urodzenia. W naszej rodzinie wszyscy go lubili. Spokojny, pogodny, z figlarnie uśmiechającymi się niebieskimi oczami. Fizycznie był przeciwieństwem naszego Taty. Tata raczej niskiego wzrostu z czarną bujną czupryną, on łysy i bardzo wysoki. Z powodu swojego wzrostu w wojsku został przydzielony do kompanii honorowej prezydenta Mościckiego.
W rodzinnym albumie ze zdjęciami, pieczołowicie wklejanymi przez naszą Mamę, znalazłam zdjęcie: pan Edek z żoną Heleną i maleńkim synkiem Oskarkiem oraz piękną fotografię Oskarka przystrojonego kokardą w kropki. Znalazłam też moje zdjęcie z Oskarkiem na jakimś podwileńskim spacerze. Ze zdjęcia tego wynika, że Oskarek był nieco ode mnie starszy.
Z tych wileńskich czasów pamiętam, jak jesienną czy zimową wieczorną godziną pan Edek przyszedł chyba do Taty. Niestety Taty nie było w domu. Babcia, ucieszona ze spotkania, zaprosiła go na herbatę. „Napijesz się herbatki, Edzińka?” − zapytała. Pan Edek zdjął długi szary płaszcz i już po chwili zasiedli przy okrągłym stole stojącym na środku jadalnego pokoju. Rozmawiali przy herbatce i babcinych konfiturach w bladym świetle karbidówki. Mnie zachwyciły jego buty. Długie, błyszczące czarne oficerki. No i po chwili wpadłam na genialny pomysł. Umieściłyśmy się pod stołem z moją siostrzyczką Irenką i w ciszy zaczęłyśmy związywać z kolorowych szmatek, które dawała nam mama do zabawy, długą linkę. Przywiązałyśmy delikatnie linkę do nogi pana Edka, a drugim końcem do nogi stołu. Potem spokojnie zasiadłyśmy na krzesełkach przy stole, oczekując na efekty. Nasza szmaciana linka okazała się na tyle długa, że dopiero przy zamykaniu drzwi wyjściowych pan Edzio się zorientował. Oj, było dużo śmiechu.
Jak skończyły się wojenne działania i życie w mieście zaczynało się normować, Tata wpadł na pomysł, żebym zaczęła się uczyć grać na fortepianie. Usłyszałam, jak mówił Mamie, że niestety nie mam słuchu muzycznego, a ta nauka fortepianu może mi go rozwinąć. Zaczęłam więc uczęszczać na lekcje fortepianu do pani Dąbrowskiej. Mieszkała gdzieś przy Bufałowej Górze, było to daleko od naszego domu, ale chodziłam pracowicie. Rodzina Dąbrowskich była rodziną muzyczną, ona uczyła fortepianu, mąż grał na skrzypcach, a czternastoletni syn zapowiadał się na świetnego pianistę.
Lubiłam te lekcje, ale potrzebne były jeszcze domowe ćwiczenia, a my nie mieliśmy instrumentu. Państwo Janowscy mieli fortepian, Oskarek też uczył się muzyki. Uzgodniono, że będę u nich ćwiczyć, aż coś się innego wymyśli. Dla mnie ważniejsza od ćwiczenia w mieszkaniu państwa Janowskich była możliwość pobawienia się ołowianymi żołnierzykami. Oskarek miał ich całe bataliony, stały w szeregach na parapecie okna obok fortepianu.
Te moje ćwiczenia muzyczne może nie zdążyły mi zbytnio rozwinąć słuchu muzycznego, ale zdołałam się przygotować do popisu uczniów pani Dąbrowskiej, na którym gościem honorowym był profesor Szpinalski. Dzielnie odegrałam „Kukułeczkę”. Niestety niedługo po tym popisie syn państwa Dąbrowskich uległ wypadkowi i stracił palce u jednej ręki. Próbował z kolegami rozbroić znaleziony pocisk. Pani Dąbrowska zawiesiła nauczanie.
* * *
Tak zwana repatriacja, czyli wygnanie albo ucieczka przed bolszewikami (teraz to migracja), rozdzieliła nasze rodziny. My najpierw w Łuczanach (Giżycku), potem w Łodzi i wreszcie w Warszawie. Rodzina Janowskich osiadła w Elblągu. Pan Edek znalazł tam pracę i hobby – żeglarstwo pełnomorskie. Żeglarzem też został teraz już Oskar.
Pan Edek przyjeżdżał czasem do Warszawy. Zawsze nas odwiedzał. Opowiadał o Oskarze, że studiuje budowę okrętów, że pasjonują go też żagle. Opowiadał, że Oskar ożenił się z Marysią, że nie jest to wymarzona synowa, o wnuczce, którą uczy jeździć konno… Zapraszał na żagle do Elbląga. Z tych zaprosin korzystał nasz Tata. Andrzejek, mój braciszek, raz wziął udział w rejsie po Zalewie Wiślanym. Zapamiętał ten rejs na długo, bo niespodziewanie nadciągnął szkwał i zrobiło się bardzo niebezpiecznie. Ja niestety jakoś nigdy do Elbląga nie pojechałam.
Kiedy już zabrakło pana Edka i, jak się dowiedzieliśmy, nie żyła też jego żona, pojawił się w moim mieszkaniu Oskar. Przyjechał służbowo do Warszawy na jakieś ważne spotkanie zarządu Yacht Klubu Polski, chciał odwiedzić naszego Tatę. Powiedział, że teraz, kiedy już nie ma jego rodziców, a jedyna córka Ewa wyjechała na zawsze do Stanów, jesteśmy tu jego jedyną rodziną.
Kontakt z córką miał wielce utrudniony. Pojechała przed kilku laty do Nowego Jorku odwiedzić ciotkę i została w Stanach bez zezwolenia. Mieszkała w Nowym Jorku, zatrudniając się gdzieś na czarno, w razie wyjazdu ze Stanów nie miała szans powrotu, więc wizyty w Polsce były niemożliwe. Jakoś nie najlepiej układało mu się z żoną Marysią. Jedyną jego pasją były żagle. Miał w tym żeglarstwie wiele sukcesów. Zdobył wiele nagród, odznaczeń i stopień wicekomandora, i chyba był w zarządzie Yacht Klubu.
Kiedy przyjechał znowu do Warszawy na jakąś jachtklubową uroczystość, przyszedł mnie odwiedzić, tym razem w mundurze komandora. Wspaniale się prezentował w tym komandorskim mundurze, szczupły, wysoki, z siwą głową. Natasza, młoda Ukrainka, która właśnie u mnie sprzątała, omal nie omdlała z zachwytu. Wspominaliśmy Wilno i opowiedziałam, jak bardzo lubiliśmy jego ojca.
Czasem rozmawialiśmy przez telefon…
O Oskarze po jego śmierci Zarząd Yacht Klubu napisał:
„W dniu 24 stycznia 2015 roku odszedł na wieczną wachtę
Kolega OSKAR JANOWSKI – Wicekomandor Honorowy YACHT KLUBU POLSKI
Jachtowy kapitan żeglugi wielkiej, instruktor żeglarstwa, organizator wielu morskich rejsów, w których uczestniczył jako oficer oraz kapitan.
Aktywny społeczny działacz żeglarski, odznaczony Medalami…”.