Kreta

Nasza statek „Baszkiria” przypłynął na Kretę po południu. Jeszcze tego wieczora poszłyśmy z Michaliną na spacer po Heraklionie, a następnego dnia pojechałyśmy jakimś autobusem do Knossos. Nie było tu wtedy tłumu turystów, spotkałyśmy tylko dwóch Japończyków. Jeszcze wtedy ruiny pałacu nie były ogrodzone, można było wejść w każdy zakamarek niegdyś wspaniałego labiryntu.

Opowieść o strasznym smoku żyjącym w podziemiach zamczyska pamiętałam z dzieciństwa. Mama czytała nam wieczorami bajki Andersena, czasem braci Grimmów, czytała też mity greckie. Wiedziałam, że bajki nie działy się naprawdę, że to wszystko było wymyślone, a tu znalazłam się w prawdziwym kawałku bajki. Dziwnie się czułam, chodząc po korytarzach tej budowli.

Teraz, kiedy te ruiny, częściowo rekonstruowane, ogrodzone płotami, nabrały powagi muzealnej i nie robią już takiego wrażenia.

Malta

Przypływamy do Valletty. Zapowiadają, że za dodatkową dolarową opłatą jest krótka wycieczka autokarem do Mdiny – dawnej stolicy. Michalina zwiedzała Maltę na poprzedniej wycieczce, więc zostaje w porcie. Jadę sama, po powrocie do Valletty wchodzę do katedry. Tego dnia były jakieś specjalne celebracje kościelne. W katedrze zamknięto skarbiec, zazwyczaj udostępniany turystom, ale za to uroczysta msza, w której uczestniczą licznie zgromadzeni Kawalerowie Maltańscy. Przechodzą przez katedrę dostojnie, w uroczystej procesji.

Wieczorem odpływamy, podziwiając przepiękny pokaz ogni sztucznych przygotowany jakby specjalnie na nasze pożegnanie.

Neapol

Jedna z uczestniczek rejsu, z którą się trochę zaprzyjaźniłyśmy, miała mapę Neapolu. Mąż jej, jakiś naukowiec, matematyk czy fizyk, był właśnie na stypendium podoktoranckim we Francji i wiedząc o jej morskiej wyprawie, specjalnie przysłał mapę Neapolu. Była uprzejma pozwolić mi obejrzeć tę mapę przez całe 10 minut. Starałam się zapamiętać dokładnie trasę, jaką miałyśmy powędrować.

Przypływamy dość wczesnym popołudniem. Organizatorzy rejsu przestrzegają przed złodziejami. Tu w Neapolu trzeba bardzo starannie pilnować torebki, bo wysoce wykwalifikowani specjaliści potrafią je wyrywać, przejeżdżając na motorze. Mapy Neapolu niestety nie mają, a jutro dla chętnych (za odpowiednią dolarową opłatą) autokarowa wycieczka do Pompei i na Wezuwiusz, w cenie wycieczki bilety wstępu.

Ulicą wiodącą w głąb miasta szłyśmy do zachodu słońca, oglądając sklepy, ludzi. Wymyśliłam, że wracać będziemy ulicą równoległą do tej, którą idziemy. Skręciłyśmy w uliczkę na prawo. Przechodząc koło kościoła, zajrzałyśmy do środka. W jego wnętrzu stały rozstawione na podłodze jakieś obrazy, była grupa młodych ludzi i starszy mężczyzna, który coś im opowiadał. Kiedy skierowałyśmy się do wyjścia, skinął ręką, żebyśmy zaczekały. Wyszłyśmy przed kościół, po chwili wyszedł za nami. Okazało się, że jest Polakiem, że przyjechał tu dziś, torbę zostawił u znajomych. On jeździ po Włoszech autostopem, odwiedza miejsca, gdzie odbywają się jakieś uroczystości religijne. Niedawno uczestniczył w beatyfikacji. Szliśmy razem uliczką, którą miałyśmy dojść do tej wiodącej do portu. Robiło się coraz ciemniej, blado świeciły latarnie, zamykały się wszystkie sklepy. Nie miałam pojęcia, że w tych południowych krajach ciemności zapadają niemal tuż po zachodzie słońca. On ciągle opowiadał o sobie i w końcu okazało się, że miał nadzieję, że u nas przenocuje, bo nie był pewien, kiedy znajomi wrócą do domu. Był nieco rozczarowany, usłyszawszy, że my mieszkamy na statku.

Na nasze szczęście mówił dobrze po włosku. Doszedł z nami do ulicy, w którą miałyśmy skręcić. Tu wypatrzył policjanta i wytłumaczył mu, że jesteśmy turystkami, musimy wrócić do portu i nie znamy miasta, a jest ciemno. Policjant skinął głową ze zrozumieniem i po chwili zatrzymał przejeżdżający tramwaj. Polecił motorniczemu zabrać nas i wskazać, gdzie mamy wysiąść. Pożegnałyśmy wędrowca i po niedługiej chwili, bezgotówkowo, dojechałyśmy do portu, zdążając nawet na kolację.

Przy kolacji okazało się, że Aniela, nasza współlokatorka, powędrowała w miasto niepomna przestróg, z torebką na ramieniu, no i właśnie utraciła torebkę, a w niej wszystkie pieniądze. Ktoś zaproponował zrzutkę, żeby nie została bez grosza. Dorzuciłyśmy się po dolarze.

Wieczorem ustaliłyśmy z Michaliną, że nie będziemy tracić naszych mizernych zasobów finansowych na autokarową wycieczkę i do Pompei pojedziemy samodzielnie pociągiem, już wiedziałam, jak trafić do dworca. Wyruszyłyśmy z rana. Na pociąg nie trzeba było długo czekać. Po kilku minutach byłyśmy w Pompei. Szłyśmy pustą, słoneczną uliczką w kierunku ruin dawnego miasta, oglądając wystawy jubilerskich sklepików. Weszłyśmy do któregoś popatrzeć z bliska na złote łańcuszki, złote pierścionki. Właściciel sklepu chyba od razu się zorientował, że na nas nie zarobi, ale radośnie pokazywał różne precjoza, już same ich pokazywanie sprawiało mu przyjemność. No cóż, koniec listopada to nie jest sezon turystyczny, stąd pustki na ulicach i brak klientów.

Ku naszej radości wstęp na teren wykopalisk archeologicznych w tym dniu był bezpłatny, snułyśmy się samotnie uliczkami, oglądając szczątki dawnych budowli, fragmenty malowideł. Towarzyszył nam tylko mocno wymizerowany, niewielki pies. Tego dnia zamiast obiadu na statku otrzymałyśmy suchy prowiant, składający się głównie z suchych ciasteczek, słabo nadających się do jedzenia. Jednak nasz przypadkowy towarzysz był ciasteczkami zachwycony. Zjadł całą moją paczkę i już wcale nie chciał się ze mną rozstawać. Wróciłyśmy na statek dopiero przed wieczorem.

Następnego dnia padał deszcz, a o godzinie piętnastej odpływaliśmy w dalszą drogę. Niestety wyjeżdżając z Warszawy, nie wpadłyśmy na pomysł, żeby zabrać ze sobą parasolki. Nie miałyśmy też przeciwdeszczowych okryć, ale deszcz nie był zbyt duży i było ciepło. Wyruszyłyśmy w miasto. W tym deszczu Neapol prezentował się okropnie. Na ulicach mokły sterty śmieci. Nikt tego nie sprzątał, czasem tylko jakiś właściciel sklepiku przemiatał coś spod swoich drzwi w stronę sąsiada. Nigdy chyba nie widziałam tak okropnie zaśmieconych ulic.

Przy krawężniku leżał porzucony lub zgubiony, duży czarny parasol. „ Weź go”, powiedziała Michalina. Nie wzięłam, jakoś głupio mi było podnosić cudzą rzecz. Michalina też go nie podniosła, ale podniosła następny napotkany. Był trochę nadszarpnięty, jednak dał się otworzyć. Wkrótce na naszej drodze pojawił się trzeci. Ten był otwarty, wprawdzie brakowało mu rączki, ale wszystkie pręty były w idealnym stanie. Podniosłam i teraz obydwie mogłyśmy śmiało spacerować po deszczu.

Przechodziłyśmy koło muzeum i znowu los nam sprzyjał, tego dnia wstęp był bezpłatny. Michalina swój parasol powiesiła w szatni. Mój nie nadawał się do powieszenia, więc zostawiłam go przed wejściem. Kiedy po godzinie opuszczałyśmy muzeum, już nie zastałam mojego parasola, ale na szczęście deszcz przestał padać. Michalina swoje znalezisko zabrała z nami w dalszą podróż i nawet udało się je odrestaurować przy pomocy któregoś z członków statkowej ekipy sprzątającej.

Wyruszamy w kierunku Afryki. Przed nami Egipt i Aleksandria.