Był smutny, szary dzień kończącego się już listopada. Przeglądałam niechętnie jakieś dokumenty. Na biurku zadzwonił telefon. To Michalina. Dzwoniła z zapytaniem czy chciałabym pojechać na pięć dni do Paryże. Właśnie znalazła niedrogą wycieczkę, ale trzeba się szybko zapisać, bo już zamykają listę chętnych. To wycieczka autokarowa, więc liczba miejsc jest ograniczona.

Do Paryża! Dzień zrobił się jakiś jaśniejszy. Paryż to od dawna moje marzenie. Jeździłam już trochę po Europie, ale nigdy nie byłam we Francji. Oczywiście, że jadę, tym bardziej, że lubię podróżować z Michaliną. Teraz trzeba tylko wpłacić pieniądze organizatorom, dostarczyć im paszport, żeby załatwili wizę i wymienić trochę złotówek na franki lub dolary potrzebne na bilety wstępu i paryskie zakupy.

Wszystko udało się sprawnie pozałatwiać i już w pierwszych dniach stycznia 1992, w przedpołudniowej godzinie zajęłyśmy miejsca w autokarze wyruszającym w kierunku francuskiej stolicy.

Miejsca miałyśmy z przodu pojazdu, tuż za fotelem pilota wycieczki. Pilotem, a właściwie pilotką okazała się pani Aniela, osoba w wieku średnim. Wdałyśmy się w konwersację z panią Anielą, żeby dowiedzieć się więcej o programie tej naszej wyprawy. Ku naszemu zaskoczeniu niewiele ona sama o tym programie wiedziała. Podobnie jak ja, w Paryżu jeszcze nigdy nie była i podobnie jak ja, po raz pierwszy jedzie do Francji. Nie zna też francuskiego. Tu ja byłam lepsza, bo uczyłam się francuskiego w szkole i potem jeszcze na kursach.

Jak nas poinformowała, francuski zna jeden z kierowców, bo pracował jako taksówkarz we Francji. Już pierwszego dnia po przyjeździe będzie autokarowa kilkugodzinna wycieczka po Paryżu z przewodniczką – Polką świetnie znającą Paryż, zamieszkującą tu od dawna. Resztę paryskiego pobytu uczestnicy wycieczki będą spędzać samodzielnie.

W dalszym ciągu tej naszej konwersacji pani Aniela opowiedziała, że pracą wycieczkowego pilota zajmuje się od niedawna i to jest jej druga wycieczka. Pierwszą pilotowała do Mongolii. A do Mongolii to trzeba jeździć z własnym prowiantem, bo tam podają jakieś półsurowe mięsa i nic nie nadaje się do jedzenia. Bardzo ona na tej wycieczce cierpiała i ciągle chodziła głodna.

W Paryżu znalazłyśmy się następnego dnia po południu. Nasz hotel mieścił się na przedmieściu, z dala od centrum, ale tuż przy stacji metra. Zgodnie z umową miałyśmy pokój dwuosobowy ze śniadaniem. Nasz niewielki pokoik niemal w całości wypełniało wielkie łoże z długim wałkiem zamiast poduszek. Na szczęście były dwie kołdry. Do pokoiku przylegała mini łazienka. Chyba najmniejsza jaką w życiu widziałam. Na śniadanie była filiżanka kawy z jednym croissantem.

Już pierwszego dnia po zakwaterowaniu w hotelu wyruszyłyśmy na miasto. Michalina trochę znała Paryż. Była tu krótko przed paru laty. Pojechałyśmy na spacer po Champs-Élysées .

W zapowiedzianej wycieczce po mieście nastąpiła niespodziewana zmiana. Przewodniczkę świetnie znającą miasto zastąpił przewodnik, wyraźnie mniej zorientowany. Nawet nie wspomniał o nowo wybudowanej, supernowoczesnej, dzielnicy La Défense, którą koniecznie chciałam zobaczyć. Na moje pytanie powiedział, że mogę tam sobie pojechać metrem.

Ten objazd Paryża zakończył się w pobliżu muzeum Orsay. Postanowiłam zwiedzić muzeum, zobaczyć prace moich ukochanych Impresjonistów. Michalina powiedziała, że pójdzie odwiedzić znajomych i u nich zanocuje. Spotkamy się jutro o dziesiątej pod Wieżą Eiffla.

W muzeum spędziłam parę godzin. Kiedy wyszłam było jeszcze jasno, więc udałam się spacerkiem przed siebie. Dość szybko zaczęło się ściemniać, opustoszała ulica i raptem zorientowałam się, że nie bardzo wiem, jak dojść do metra i jak iść dalej. Nie były to czasy GPS-u, nie miałam też żadnej mapki. Na szczęście pojawił się jakiś spóźniony przechodzień, który wskazał mi właściwy kierunek.

Na poranne spotkanie z Michaliną wyruszyłam z dużym zapasem czasu. Pod Wieżą Eiffla byłam niewiele po dziewiątej. Postanowiłam w czasie oczekiwania wjechać na Wieżę. Dzień był wprawdzie mglisty i trudno było spodziewać się widoków, ale być w Paryżu i nie być na Wieży Eiffla… Skąd wiadomo, czy będzie mi dane być tu jeszcze raz. Windą ze mną wjechała Niemka z aparatem fotograficznym w dłoni. Kiedy się okazało, że za oknami biało, niezrażona brakiem widoków naturalnych porobiła starannie zdjęcia fotografii miasta rozmieszczonych na parapetach okien Wieży.

W powrotnej drodze, w czasie przesiadki z jednej windy do drugiej spojrzałam w dół przez okno. Tu niżej nie było już mgły. Zobaczyłam w oddali, na Polach Elizejskich małą figurkę w jaskrawo żółtej kurtce. To była Michalina. Wyraźnie rozmawiała z jakimś wysokim mężczyzną w czarnym płaszczu.

Kiedy zjechałam na dół Michalina już stała pod wejściem na wieżę. Zdenerwowana, roztrzęsiona. Powiedziała, że ten facet, którego widziałam z góry ukradł jej wszystkie pieniądze, które miała przy sobie. Nie wyjaśniła mi jak do tego doszło. Michalina prowadziła zawsze jakieś biznesy w swoich zagranicznych podróżach, zazwyczaj z pozytywnym skutkiem. Jakoś tu jej się nie udało.

Ta utrata pieniędzy przez Michalinę komplikowała nam dalsze zwiedzanie miasta. Teraz wszędzie chodziłyśmy razem, a ona nie miała pieniędzy na bilety wstępu, czy chociaż na jakąś, choćby najmniejszą kawę i nie chciała ode mnie pożyczać, żeby nie uszczuplać moich wątłych zasobów, ani żeby nie powiększać poniesionych kosztów podróży.

Chodziłyśmy tam, gdzie nie trzeba było nic płacić. Snułyśmy się po Montmartrze, odwiedziłyśmy sklep Tatuum, byłyśmy na pchlim targu, gdzie za jakieś grosze kupiłam sobie wytworną szarą wizytową sukienkę. Pojechałyśmy do Défense. Byłam zachwycona. Michalinie też się bardzo tu podobało. Chciałam wjechać piękną, szklaną windą do galerii, znajdującej się na dachu, którejś budowli. Tu Michalina powiedziała, że poczeka na dole. Pojechałam, ale tylko na chwil parę, żeby nie musiała zbyt długo czekać.

Poszłyśmy do Centrum Pompidou. Były tu obejrzenia dwie bardzo interesujące wystawy. Niestety bilety były dość drogie. Michalina postanowiła zrezygnować, ale na szczęście wyczytałam informację, że zakupiony bilet na obie wystawy jest biletem całodziennym. Wymyśliłam więc, że będziemy na zmianę wchodziły na ten mój bilet. Kiedy jedna będzie na wystawie, druga może w tym czasie oglądać filmiki lecące na monitorach poustawianych w części recepcyjnej Centrum.

Jedyny bilet, jaki zdecydowała się nabyć Michalina był biletem do Luwru. A tu pod Luwrem długa, powolnie przesuwająca się kolejka. Ku mojemu zaskoczeniu, Michalina zdecydowanym krokiem ruszyła do przodu. Wyciągnęła z torby (jak mi potem powiedziała) legitymację inwalidzką, którą pokazała „bramkarzowi” wskazując jednocześnie, że ja jestem jej opiekunką. Weszłyśmy bez kolejki.

Nasza paryska eskapada kończyła się. Autokar w kierunku ojczyzny odjechał przed wieczorem. Zmęczeni wycieczkowicze starali się możliwie szybko zasnąć. W nocy obudziłam się z zimna. No cóż, noc była mroźna, a zmiennik głównego kierowcy niechcący przekręcił jakiś kurek w tym dość wiekowym pojeździe i popsuło się ogrzewanie. Na szczęście po pół godzinie udało się to jakoś naprawić. To już była ostatnia atrakcja tej świetnie przygotowanej przez biuro podróży wycieczki.

Trudno sobie wyobrazić, żeby współcześnie tak funkcjonujące biuro podróży mogło w ogóle istnieć. Żeby mogło nawet przy bardzo atrakcyjnych cenach znaleźć jakichkolwiek klientów, ale wtedy, przed trzydziestu laty… Po czasach PRL-u, w których rządy starały się maksymalnie ograniczać zagraniczne podróże obywateli, dla ludzi ciekawych świata ważne było tylko to, że wreszcie mogą gdzieś wyjechać. Wspominam tę, raczej siermiężną, wycieczkę z pewnym rozrzewnieniem, bo dla mnie wtedy była czymś wspaniałym. Byłam szczęśliwa i jestem nadal, że udało mi się zobaczyć Paryż właśnie taki jaki wtedy był.