We wrześniu 1986 rozpoczynałam pracę w Dziale reklamy Domu Handlowego Nauki. W świeżo odremontowanym lokalu przy ul. Filtrowej, otrzymanym po skasowanej przez miasto restauracyjce, usytuował się Dział Handlowy DHN-u. Reklamie przydzielono tu niewielki pokój, a w nim trzy biurka, trzy krzesełka i jeden regał. Stałam się członkinią trzyosobowego zespołu: Zbyszek na stanowisku kierownika, Ela i ja. Do naszych obowiązków należało przygotowywanie informacji dla laboratoriów i szpitali o oferowanym przez firmę sprzęcie oraz organizacji ekspozycji.
Firma rozwijała się dynamicznie. Mieszczący się na Kredytowej dział wdrożeń, nazywany Działem X, zajmował się wyszukiwaniem i wspieraniem osób i niewielkich firemek mających możliwość produkowania sprzętu laboratoryjnego i medycznego, którego na polskim rynku ustawicznie brakowało. Dział Zagraniczny, na Miodowej, starał się prezentować naszą ofertę na międzynarodowych targach. Musiałam możliwie szybko nauczyć się obsługi komputera.
W tym czasie jeszcze nikomu nawet nie śniło się o Windowsach. Pisało się wszystko w tekstowym systemie opartym na DOS. Istniały tylko dwa proste programy: Word – do pisania tekstów, i program rachunkowy – początek Excela. Jedyna trudność polegała na tym, że wszystkie zmiany graficzne tekstu: pogrubienie, kursywa itp., można było uzyskać po wciśnięciu odpowiedniego zestawu klawiszy. No i trzeba było pamiętać, że komputer to jednak nie maszyna do pisania. Teks niezapisany przed wyłączeniem sprzętu bez ostrzeżeń znikał na zawsze.
W moim przypadku dodatkowym problemem z tą nauką był fakt, że Dział Reklamy nawet nie miał własnego komputera.
Wkrótce sytuacja się poprawiła. Nasz szef, dyrektor Syrowiński, postanowił rozwinąć reklamę. Zrezygnował ze Zbyszka, który jakoś nie za bardzo garnął się do pracy. Ja weszłam na jego miejsce, na kierownicze stanowisko. Dział otrzymał nowego pracownika – Janusza, nowe, znacznie większe pomieszczenie i własny komputer z rewelacyjnym na owe czasy dwudziestomegabajtowym twardym dyskiem. Janusz miał pomagać przy organizowaniu wystaw, jego rola w dziale była bardziej fizyczna. Ela (absolwentka Wydziału Poligrafii) koncentrowała się głównie na przygotowywaniu materiałów do druku. Mnie pozostawały wszystkie prace organizacyjne i współpraca z naszymi zleceniodawcami.
Ciągle powstawały nowe zadania, nowe problemy do rozstrzygnięcia, ale sprzyjało mi szczęście.
Nie byłam zachwycona drukarnią, z którą dotychczas współpracowano. Wracałam pieszo do domu przez plac Defilad, w pochmurne, szare późne popołudnie. Niespodziewanie na tym pustym placu pojawił się dawny znajomy. Adalbert, kolega z czasów „przedmarcowych”, kiedy to istniała kawiarenka PIW-u. Adalbert należał do grona spotykanych tam znajomych. Wiedziałam, że był drukarzem. Ucieszyliśmy się tym spotkaniem. A kiedy opowiedziałam, czym się aktualnie zajmuję i jakie mam problemy, polecił mi drukarnię na Czerniakowie.
Pan Mroczek, właściciel maleńkiej drukarni, okazał się dla mnie cudownym znaleziskiem. Człowiek z poczuciem humoru, przyjazny, życzliwy, służący dobrą radą.
Pamiętam pierwszą naszą fatalną wpadkę – Eli i moją. Przygotowałyśmy ogromnie ważną ulotkę reklamową. Miała być w sporym nakładzie i na kredzie. Musiała elegancko wyglądać. Sprawdzałyśmy wszystko starannie. Kiedy przyjechałam po odbiór już gotowego dzieła, okazało się, że w najważniejszym haśle, na środku pierwszej strony, wkradła się literówka.
Wpadłam w rozpacz. Ulotka do niczego, a na dodatek zdobycie w owym czasie papieru też nie było rzeczą łatwą.
– Pani Krysieńko, niech się pani nie martwi. Pieprzniemy tutaj srebrny pasek. Na wierzch dodrukuję to nieszczęsne hasełko i będzie jeszcze lepiej wyglądało. – Jak powiedział, tak i zrobił. Ulotka wyszła cudnie.
Innym razem, kiedy przyszło mi organizować dużą wystawę, w salach rekreacyjnych Pałacu Kultury, na dziesięciolecie naszej firmy, to on doradził mi plastyków – Klimka i Kańczugę, którzy pomogli mi w realizacji tego przedsięwzięcia. Waldek Kańczuga stał się później stałym współpracownikiem naszego działu.
Oprócz pracy dla własnej firmy zaczęły wpływać zlecenia zewnętrzne od instytutów PAN-owskich. Przyszło nam wydrukować dość obszerną broszurkę w dość dużym nakładzie. Pan Mroczek popatrzył na zlecenie i powiedział:
– Pani Krysieńko, wyślę z tym panią do znajomego. To będzie dużo taniej. On na druku w ogóle się nie zna, ale za zasługi w odpowiednich służbach w stanie wojennym dostał zarekwirowane maszyny i świetnych fachowców, którzy umieją na nich pracować.
Znajomy zlecenie położył na biurku i jak to mówią Rosjanie, „dla poddierżania rozgawora” wyciągnął z szafki butelkę ajerkoniaku i kieliszek dla mnie. Powiedziałam, że bardzo dziękuję, bo przyjechałam samochodem.
– Ależ pani Krysieńko – powiedział głosem specjalisty od paragrafów – ja wiem dokładnie, ile można.
Był wyraźnie zawiedziony faktem, że jednak nie wykorzystałam jego fachowej wiedzy.
* * *
Przełom lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia był czasem gwałtownego rozwoju programów komputerowych.
W połowie lat osiemdziesiątych wraz z komputerami personalnymi pojawił się początek dwóch światów – świat Apple i świat PC – klonów komputerów IBM. Jak i obecnie dostosowane do nich oprogramowanie miało inną filozofię. Apple miał własny system, a PC-ty oparły się na systemie oferowanym przez Microsoft. Ta firma nie była wtedy zainteresowana graficznymi programami. Ich tekstowy system oparty na DOS sprzedawał się dobrze. Jednak kiedy Bill Gates zobaczył graficzne systemy Apple, doszedł do wniosku, że może przegrać z konkurencją. Jego zespół przystąpił energicznie do pracy. I już w 1985 roku powstała pierwsza wersja okienek – Microsoft Windows 1.0.
Zaczęły się spory między obydwiema firmami. Apple oskarżał Microsoft o kradzież ich różnych rozwiązań. Spór trwał aż do stycznia 1989, zakończony triumfem Microsoft, kiedy to sędzia William Schwarzer ze 189 zarzutów Apple pozostawił zaledwie 10.
W roku 1990 nakładka Microsoft Windows wersji 3.0 przeżywa swój pierwszy wielki sukces rynkowy. Dodatkowym atutem dla Windowsów był dostosowany do tego systemu program kanadyjskiej firmy Correl – CorrelDrow wprowadzony na rynek w 1985. Był to program do kolorowej grafiki komputerowej wzbogacony o Venturę – program do składu.
W niedługim czasie te nowości dotarły do Polski. I była to dla mnie wielka radość, kiedy w komputerach DHN-u zainstalowano nowe Windowsy, a w komputerach Działu Reklamy zainstalowano też Venturę. Pozostało tylko jeszcze douczyć się posługiwania myszą i ogarnięcie tych wszystkich okienek. Niedługo pojawiły się też nowe wersje programów Office.
I tak któregoś poranka wkroczył dumnie do naszego biura Stefan, mąż Eli, i już od progu oznajmił:
– Będziecie się uczyły Ventury. To świetny, ale bardzo trudny program. Weźcie kajeciki, będziecie notować.
Cóż, kiedy nie miałam już czasu na dodatkową naukę. Wprawdzie dział się rozbudował, dochodziły dodatkowe osoby, ale ja ciągle byłam w rozjazdach. Przybyło pododdziałów w dużych miastach, przybywało wystaw krajowych i zagranicznych, targów, na których trzeba było reprezentować firmę. Wynajdować fotografów, rysowników, kompletować eksponaty, stelaż wystawowy…
A tu wokół tyle się dzieje – w lutym 1989 Okrągły Stół, w grudniu 1990 wybory prezydenckie. Wyniki drugiej tury – zwycięstwo Wałęsy. Tę radosną nowinę usłyszałam z radia w jakiejś toruńskiej kawiarence…
No i 1 stycznia 1990 – reforma Balcerowicza… Wszystko się zmienia, rozchwiewa się stary świat. W DHN-ie też różne zmiany. Odchodzą niektórzy pracownicy, mają jakieś nowe pomysły na dalszą karierę. Zakładają własne firmy. Pan Krzysio z działu X został wiceministrem. Przyszedł się pożegnać z obrazkiem Matki Boskiej przypiętym do sweterka. Dyrektor Syrowiński, nasz najbliższy zwierzchnik, zostaje dyrektorem Pałacu Kultury. Niedawno przyjęta do naszego działu Jola, szczęśliwa, że może tu pracować, gwałtownie uczy się Ventury… i raptem pewnego dnia znika, zostawiając nawet swoje śliczne, niedawno kupione tenisówki. Spotykamy ją niewiele później na targach komputerowych na stoisku innej firmy. Stara się ukryć na zapleczu.
Najgorsze wydarza się wiosną w końcu 1991. Zmiana dyrektora naczelnego DHN.
Nowy dyrektor jest z Poznania i mimo iż dział reklamy jest absolutnie samowystarczalny, przynosi zyski, wykonując różne zewnętrzne zlecenia, likwiduje warszawską placówkę. Zabiera do Poznania stelaż wystawowy i niedawno przez nas zdobyty najnowszy komputer.
Miały być jakieś rozmowy, ale zamiast rozmów były wypowiedzenia.
Teraz ja, w tej nowej, zupełnie niespodziewanej sytuacji, gwałtownie uczę się Ventury. Kupuję komputer i 19 stycznia 1992 rejestruję Agencję Reklamową KUBA. Potwierdziła się zasada, że kryzys daje nowe szanse.