W niedzielne poranki nasz przyjaciel Lesio, czyli Leszek Laskowski, rozstawiał polowe łóżko na bazarku na „Skrze” (był to bazar na obrzeżach stadionu „Skra”). Rozkładał tam starannie książki zakupione ostatnio u zaprzyjaźnionych księgarzy. Rozkładał też dziecięce ubranka, z których powyrastali jego synek i córeczka, i spokojnie wyczekiwał na klientów. Te jego niedzielne bazarowe występy wspomagały rodzinny budżet, były też rodzajem zabawy, rozrywki.

Miecio i ja przychodziliśmy na „Skrę” chyba w każdą niedzielę. Chodziliśmy po bazarze w poszukiwaniu niespodziewanych atrakcji, spotykaliśmy znajomych, rozmawialiśmy z Lesiem. Czasem i ja dołączałam jakieś wynalezione w domu zbędne przedmioty czy ubranka do jego łóżkowej ekspozycji.

Tej niedzieli Miecio rozglądał się po bazarku w nadziei, że uda mu się kupić psa. Minęło już parę miesięcy od czasu, kiedy rozstała się z nami Tina, nasza cocker-spanielka, a teraz, kiedy Miecio pracował w domu, chciał mieć towarzystwo. Nawet napotkaliśmy dwa psy, ale były raczej za duże do naszego mieszkania. Kiedy staliśmy, rozmawiając z Lesiem, podeszła do nas niemłoda już kobieta i niespodziewanie postawiła na Lesiowym łóżku szczeniaka. Niewielkiego pieska przypominającego wyglądem jamnika. „Pan kupi psa, niedrogo wezmę, a to jest jamnik”. Nie byłam przekonana, czy to aby na pewno jamnik i czy chciałabym mieć właśnie takiego jamnika, ale Miecio, popierany przez Lesia, zapalił się do tego zakupu. Transakcja została dokonana.

Pies okazał się energiczną suczką. Kiedy zastanawialiśmy się nad jej imieniem, z radia płynęła piosenka śpiewana przez Czechowicza „Kowboj Zuzia”. Uznałam, że właśnie to imię świetnie pasuje do naszej podopiecznej. No i nazwaliśmy ją Zuzia. Zuzia nie całkiem była jamniczką. Od zwykłych jamników różniły ją uszy, którymi potrafiła gestykulować. Kiedy coś ją interesowało, podnosiła do góry jedno ucho. Przy większej koncentracji podnosiła oba.

Odwiedziła nas Urszulka Kowalska, przyjrzała się Zuzi i widząc jej podnoszące się uszy, stwierdziła autorytatywnie, że z takimi uszami to nie może być jamnik. Zareagowałam spontanicznie na tę jej diagnozę i powiedziałam: „Bo to jest jamnik pakistański”. „Aha”, powiedziała Urszulka i rozmowa przeszła na inny temat. Od tej pory Zuzia już na stałe została pakistańskim jamnikiem.

Zuzia była istotą ogromnie inteligentną, szybko się uczyła wykonywania wydawanych jej przez Miecia poleceń. Przynosiła miskę, przynosiła rzucaną jej piłeczkę, na hasło „ruskie” nie tknęła nawet najwspanialszego smakołyku, na polecenie „pokaż ząbki” demonstrowała komplet swoich białych zębów. Bardzo szybko nauczyła się chodzić przy nodze bez smyczy.

Kiedy się rozstaliśmy i Miecio wreszcie zdecydował przenieść się do swego nowego, świeżo urządzonego mieszkanka, zabrał ze sobą Zuzię. Oznajmił przy tym, że Zuzia będzie psem wspólnym i będzie u mnie bywała co drugi tydzień. Jednak na razie nieśpieszno mu było z przyprowadzaniem Zuzi.

Któregoś piątku rano zadzwonił telefon. To Miecio. Powiedział, że wjeżdża na weekend i chciałby u mnie na trzy dni zostawić Zuzię. Przyprowadził ją przed wieczorem. Kiedy przyszedł po jej odbiór po trzech dniach, Zuzia ustawiła się za mną i nie dała się wyciągnąć nawet przypięta do smyczy. No cóż, w tej sytuacji Miecio oddalił się bez Zuzi, a ja pozostałam jedyną jej właścicielką.

Teraz Zuzia starła się być ze mną wszędzie. Nie pozwalała zbliżać się do mnie nawet przyjaciołom. Pilnowała też starannie mojej torebki. Bezpiecznie czuła się tylko w naszym mieszkaniu i w mieszkaniu moich rodziców. Latem wyjeżdżała z nimi na wakacje do domu w Otrębusach. A kiedy wracali przed zimą do Warszawy, mieszkała znowu u mnie.

Utarły się pewne rytuały. Rankiem Tata dzwonił do mnie domofonem. Ja otwierałam drzwi mojego mieszkania na piątym piętrze i mówiłam do Zuzi: „biegnij”, a ona pędziła schodami w dół radośnie, głośno szczekając (rodzice mieszkali w tym samym domu na parterze), by spotkać czekającego na nią Tatę, i wyruszali razem na długie spacery. Wracając z pracy, zabierałam ją do siebie na górę.

Te poranne głośne występy Zuzi stały się pewną atrakcją naszej klatki schodowej. Dla sąsiadów był to swego rodzaju element stabilizacji, coś jak gamy wygrywane na pianinie przez pilną uczennicę. Kiedy się zdarzyło, że przez dni parę nie dała znać o swojej obecności, spotkany sąsiad zapytał z troską: „Czy coś się Zuzi stało, bo już od paru dni jej nie słyszę?”.

Czas spędzany w mieszkaniu rodziców nie był dla Zuzi czasem bezczynności. Zatrudniała się tu w charakterze dzwonka. Tata źle słyszał i kiedy oglądał telewizję ze słuchawkami na uszach, to ona na dźwięk dzwonka do drzwi mieszkania pędziła do Taty, szczekając i podskakując, by zwrócić jego uwagę, zasygnalizować czyjeś przybycie.

Kiedy zabrakło Taty, zostałyśmy już tylko we dwie. Jeździła ze mną na weekendowe wycieczki, odwiedzałyśmy wspólnie przyjaciół. Czasem zabierałam ją ze sobą do pracy. Siedziała przy moim krzesełku. Kiedy chodziłyśmy razem po zakupy, czekała na mnie, grzecznie siedząc pod sklepem.

Niestety absolutnie nie lubiła weterynarzy. Zdarzyło się, że miałam sprawdzić jakieś ogłoszenie na tablicy weterynaryjnej przychodni. Przychodnia była w małym domku na Książęcej nieco oddalonym od ulicy. Wystarczyło zejść po paru schodkach, żeby dotrzeć do tablicy ogłoszeń. Poprosiłam Zuzię, żeby poczekała na zewnątrz. Usiadła grzecznie przed schodkami. Jakież było moje zdumienie, kiedy wyszłam po dwóch minutach i jej nie zastałam. Pan stojący na przystanku autobusowym, widząc, jak się nerwowo rozglądam, zapytał, czy może szukam psa. Kiedy potwierdziłam, powiedział, że pobiegła na górę. Na górę, a więc przebiegła przez jezdnię, czego nigdy sama nie robiła, i pobiegła na wysoką skarpę, na której szczycie znajdowały się tereny wystawowe muzeum wojskowego. Wbiegłam tam jak szalona i zobaczyłam moją Zuzię, jak usiłuje się ukryć za jakąś armatą.

Kiedy po rodzinnej naradzie przeniosłam się na parter, do mieszkania rodziców, i niedługo po tej przeprowadzce wyjechałam na prawie dwa miesiące do Stanów, w moim mieszkaniu zamieszkał z Zuzią Boguś Paszkiewicz, nasz dobry kolega, przyjaciel. Znaliśmy się od wielu lat i Zuzia też go świetnie znała. Cóż, kiedy ona uważała się za porzuconą. Gryzła drzwi, kiedy tylko udawało się jej uciec, i pędziła na górę, myśląc, że mnie odnajdzie w naszym poprzednim mieszkaniu.

Zuzię wszyscy znali w naszym domu i mimo jej trudnego charakteru była lubiana. Przeżyłyśmy razem piętnaście lat.