Do Niemiec na maliny – opowieść trzecia
Życie w Varrelbuschu płynęło spokojnie. Co dni parę odwiedzała nas Berbel, nasza sąsiadka i przyjaciółka. Dowiadywała się, czy nam czego nie potrzeba. Czasem chodziłam z nią i jej dwiema rudymi jamniczkami na spacery. Wędrowałyśmy przez pola, przez kartofliska. Na kartofliskach Berbel przyglądała się uważnie roślinom, po czym ogłaszała z lekceważeniem: „To na chipsy”. W końcu odnajdywała pólko kartofla bardziej luksusowego. Wyrywała parę krzaczków, bulwy wrzucała do zabranej torebki, którą po powrocie ze spaceru otrzymywałam w darze. Cóż, gdyby ją właściciel kartofla złapał na tym przestępczym procederze wyrwania trzech krzaków, to nic by się nie stało. Jednak gdybym to ja dopuściła się takiej przewiny, groziłaby mi deportacja.
Po prawie trzech tygodniach tego spokoju i monotonii nastąpiły rozliczne zmiany. Najważniejsza to że Leo powrócił z sanatorium. Teraz już inaczej zaczęły wyglądać wieczory.
Zbiór malin dobiegał końca. Na plantacji już od paru dni zmniejszano liczbę zbieraczy. Oddalano nadwołżańskich Niemców. W końcu nadszedł dzień, w którym zebrano już ostatnie maliny i trzy osoby zostały wyróżnione: Frau Marija, Basia i ja. Nam trzem jako najlepszym zbieraczkom, czyli przodownicom pracy, zaproponowano nowe zajęcie – rozsadzanie sadzonek. Byłyśmy bardzo szczęśliwe. Przyjeżdżałyśmy nadal o poranku i zabierałyśmy się chyżo do umieszczania w małych doniczkach małych roślinek przenoszonych z dużej palety. Praca była na akord, więc uwijałyśmy się pośpiesznie. Płacono od ilości skrzynek wypełnionych tymi doniczkami. W przerwie, po zapełnieniu którejś skrzynki, nie opuszczając stanowiska pracy, jadłyśmy szybko śniadanie.
W odróżnieniu od nas Frau Marija była osobą szalenie systematyczną i dobrze zorganizowaną. Około dziesiątej spoglądała co chwilę nerwowo na zegarek i kiedy wskazówki wskazały 10.00, oznajmiała głośno: „Mahlzeit”, czyli czas posiłku. Pozostawiała nawet w połowie przesadzoną roślinkę. Brała swoją torbę i oddalała się do niewielkiej pakamery znajdującej się w stojącym w pobliżu budynku gospodarczym. Tam zasiadała przy stoliku i z całą powagą zjadała swoje drugie śniadanie. Wracając do przerwanej pracy, wręczała nam po cukierku.
A w restauracji niespodziewanie ubyło personelu na zmywaku. Wyjechała do domu żarłoczna Rumunka, a dwa dni później oddaliła się też nasza rodaczka Beata. Żegnając się z nami, powiedziała, że pojutrze wyjeżdża, ale jutro też już nie przyjdzie, bo musi jeszcze zrobić ostatnie zakupy.
No i właśnie tego następnego dnia Leon został wezwany na komisariat policji w Cloppenburgu. Okazało się, że nasza koleżanka Beata, robiąc te ostatnie zakupy, w roztargnieniu, zamiast do koszyka, z którym wędrowała do kasy, parę dość kosztownych drobiazgów wrzuciła sobie do torebki. Leo występował w charakterze tłumacza.
Zmniejszenie personelu oznaczało dla mnie i dla Basi zwiększenie nawału pracy. Przyszedł taki dzień, w którym sterty brudnych naczyń zaczęły rosnąć tak gwałtownie, że nie miałyśmy najmniejszych szans na ogarnięcie sytuacji. Tu wkroczyła Helga, szefowa kuchni. Odkleiła się od okienka, przy którym spędzała całe dnie, dyrygując personelem, i osobiście włączyła się do akcji. Kiedy sytuacja wróciła do normy i ostatnia partia naczyń opuściła zmywarkę, zarządziła generalne porządki w kuchni. Teraz cały personel kuchenny, łącznie z naczelnym kucharzem, szorował stoły, kuchenki, piekarniki… Na zakończenie tej operacji zasiadła Helga na świeżo umytym stole, zdjęła z nóg saboty, w których chodziła po kuchni, i wrzuciła je do zmywarki, by po chwili w czyściutkich, wysuszonych zarządzić fajrant.
Od powrotu Leona wieczory w Varrelbuschu wyglądały inaczej niż dawniej. Leo udzielał lekcji malarstwa sztalugowego. Jego uczennicami były Frau Goetke, właścicielka eleganckiego second handu, i jeszcze inne damy. Przychodziły popołudniową porą, każda w inny dzień. W pomieszczeniu za kuchnią, w miejscu, gdzie stała pralka z suszarką, rozstawiona została sztaluga. Na sztaludze czekało już przygotowane płótno. Tematem lekcji była niezmiennie martwa natura. Uczennica przynosiła ze sobą rekwizyt. To jej decyzją było, co w tym dniu chciałaby namalować. Przynosiły warzywa, z których Leo układał kompozycję na niewielkim stoliku. Uczennica brała się do dzieła, a nauczyciel oddalał się do salonu. Umieszczał się wygodnie na sofie i powoli sącząc piwko, oglądał telewizję. Po upływie około pół godziny znów się pojawiał, żeby zrobić korektę. Przy okazji tej korekty czasem sam dodawał parę kresek pędzlem, po czym wracał na sofę. Lekcja trwała około dwóch godzin. Czasem dłużej. Leo kilka razy wyruszał na korektę, a przy ostatniej dodawał do obrazka kilka blików, żeby wzmocnić ostateczny efekt. Uczennica oddalała się z jeszcze mokrym dziełem, pozostawiając elementy kompozycji. To na ten moment z niecierpliwością oczekiwałyśmy z Basią, siedząc w salonie z naszymi robótkami w ręku. Teraz można było wrzucić dyskretnie do pralki nasze robocze szatki i zabrać się do przyrządzania kolacji z porzuconych elementów martwej natury.
Od powrotu Leona rozkwitło życie towarzyskie. Znajome damy zapraszały Leona i przy okazji nas na kolacje do swoich domów z ogrodami. Stałym elementem menu tych ogrodowych kolacyjek były dwie sałatki: Kartoffelsalat i Nudelsalat, czyli na zimno makaron z majonezem – dla mnie było to danie mało jadalne. Przychodzili też goście do nas na pogawędki, herbatę, piwo…
Specjalnym wydarzeniem był przyjazd, na parę dni, mamy i brata Leona oraz ślicznej białej pudliczki imieniem Afera, którą to parę lat temu Leo podarował mamie. Mama i brat imieniem Józef niedawno zdecydowali przenieść się ze Śląska do Niemiec. Zamieszkali w Essen, gdzie Józef wkrótce miał otrzymać pracę, i to była ich pierwsza wizyta u Leona. Mówili po polsku, wtrącając niemieckie słowa, co dla mnie brzmiało zabawnie. Józek przywiózł bratu w prezencie jakieś, jego zdaniem, wytworne kąpielówki i oznajmił: „Ja tobie badki przywiózł”. Leo obejrzał dar z dezaprobatą i nie omieszkał wyrazić swojej opinii. Tu włączyła się mama w obronie prezentu: „U nas w Essyn we szwimbadzie wszyscy w takich chodzą”. Rozejrzała się po salonie i zobaczyła Aferę ułożoną wygodnie na pięknej stylowej kanapce i zakrzyknęła: „Afera siedzi na antiksofa”.
Szczególną atrakcją tego pobytu u Leona był pokaz mody zorganizowany przez panią Goetke w jej sklepie. Właśnie dotarła z Italii nowa dostawa ubiorów, które za chwilę wejdą do sprzedaży. W sklepie czekały już na gości rozstawione krzesełka. Zaproszony został cały Cloppenburgski high life. Modelkami były potencjalne klientki. Wybraną rzecz mogły od razu zakupić. Najlepiej we wszystkich kreacjach prezentowała się nasza Berbel. Toteż pani Goetke podsuwała jej do zaprezentowania coraz to inne ubranko. Leo nabył piękną kurtkę. Transakcja przebiegła bezgotówkowo. Ofiarował za nią niewielką rzeźbkę ze swojej kolekcji.
Czas naszego pobyt w Niemczech dobiegał końca. Pozostało jeszcze przelecieć się po sklepach i sprawdzić, czy nie ma jakiejś wyprzedaży…