Marzyły mi się dalekie podróże. Zobaczyć Zachodnią Europę, świat za żelazną kurtyną. W czasach Gierka pojawiła się szansa wyjazdów, można się było ubiegać o prawo zakupu 100 dolarów. Były też wielce kosztowne wycieczki z Orbisem. Znajomi wybierali się samochodami, taszcząc ze sobą komplet wyżywienia i przedmioty, które dałoby się spieniężyć, żeby podratować budżet na wyjeździe.
Cóż, kiedy Miecio nie miał zamiaru za żadną zachodnią granicę wyruszać. Argumenty były nie do podważenia. Dla niego wakacje to wyjazd z namiotem i pontonem na Mazury – łowienie ryb, łapanie raków, zbieranie grzybów. Poza tym on nie ma zamiaru wyprowadzać się gdziekolwiek z Polski. On chce po prostu tu mieszkać. Wyjazd na Zachód, zobaczenie innego, bogatego, kolorowego świata zburzyłby jego spokój, przystosowanie do szarej, polskiej rzeczywistości. Ja też kochałam te mazurskie wakacje, ale przecież jedno drugiego nie wyklucza.
Moja przyjaciółka Hania, wtedy jeszcze Kowalska, już przed kilku laty wyjechała na stałe do RFN-u, czyli jak się dawniej nazywało – Republiki Federalnej Niemiec. Przysyłała listy, zapraszała, oferując wspólne wycieczki… W końcu przestały napływać zaproszenia.
Hanię poznałam przed laty, tuż przed nowym rokiem, na jej ślubie z Tadeuszem w kościele Wizytek na Krakowskim Przedmieściu. Później przychodziła do nas z Tadziem, spotykaliśmy się w kawiarniach, jeździliśmy razem na podwarszawskie wycieczki, na spacery po lesie. Czasem odwiedzaliśmy ją na Targowej, mieszkała tu z rodzicami i bratem, i częściowo też przemieszkiwał Tadzio. Nie przeniosła się do domu w Konstancinie, gdzie mieszkała rodzina Kowalskich, bo miałaby za daleko do pracy.
Hania pracowała w Państwowych Wydawnictwach Naukowych na ¾ etatu. Była redaktorem technicznym. Te ¾ etatu dawały jej luz. Nie musiała przychodzić punktualnie ani wychodzić w tym samym czasie, kiedy wychodzili inni. Zawsze elegancka, świetnie ubrana. Była jedyną znaną mi osobą kupującą kreacje w salonach „Mody Polskiej”. Inne znajome dziewczyny nie miały aż tyle pieniędzy na garderobę.
Rozstanie Hani z Tadeuszem było niespodziewane. Wprawdzie wzięli rozwód, ale jak mówiła, tylko po to, żeby mogli wyjeżdżać razem za granicę, bo małżeństwom niechętnie wydawano paszporty. Jednak niedługo po tym rozwodzie, po jakiejś burzliwej awanturze, doszło do rozstania. Teraz zaczęła u nas bywać z Andrzejem Szymkiewiczem. Zamieszkała u niego na Saskiej Kępie. Latem pojechali samochodem chyba do Austrii z planem przedostania się do Niemiec. Plan się nie powiódł, więc następnego roku wyruszyli na rowerach. Niemcy miały być tylko krajem tranzytowym, ale tuż po przekroczeniu granicy zgłosili się do obozu dla uchodźców. I tak zamknęły się dla niej na długie lata wrota do ojczyzny.
Na Hanię zawsze mogłam liczyć w jakichś trudnych dla mnie sytuacjach. Ten jej wyjazd, na zawsze, był dla mnie smutny. Pozostawały tylko listy, kartki okolicznościowe… Wszystko się oddaliło.
Pod koniec lar 80. dowiedziałam się, że mąż mojej drugiej przyjaciółki, również o imieniu Hania i też posiadaczki męża Andrzeja, jedzie latem z zespołem muzycznym do RFN-u własnym samochodem. Andrzej Karolak, czyli mąż Hani, był perkusistą. Zespół, z którym wyruszał, miał grać przez całe lato w uzdrowisku w Szwarcwaldzie. Andrzej miał wrócić z końcem jesieni, a przed powrotem do Polski kupić w Niemczech nowszy samochód. Ten, którym jeździł, był już mocno nadszarpnięty, a przecież musiał mieć sprawny pojazd do przewożenia swoich bębnów w trasach koncertowych. Jedynym problem był fakt, że powinien również wrócić do Polski samochód, którym z niej wyjechał.
Ułożyłam więc misterny plan odwiedzenia mojej, już niemieckiej przyjaciółki zamieszkującej z nowym mężem, Szymkiewiczem, w Grefelfingu w pobliżu Monachjum. Wysłałam do niej list z zapytaniem, czy aktualne są jeszcze dawne zaproszenia i że moglibyśmy z Mieciem przyjechać pod koniec października. Poprosiłam o przesłanie odpowiedzi na adres mojej Mamy.
Odpowiedź nadeszła wkrótce. Hania była zachwycona. Pozostało jeszcze zrealizować resztę tajnego planu. Ustaliłyśmy z Hanią „warszawską”, że powiem Mieciowi, że jej mąż, Andrzej, prosi go o pomoc w przywiezieniu do Polski samochodu, który to ma zamiar zakupić w Niemczech. Samochód ten kupowałby w Monachium, korzystając ze światłych rad Szymkiewicza. Oczywiście ten nowy pojazd mógłby przyprowadzić któryś z kolegów z zespołu, ale tego Mieciowi nie będziemy mówić.
Miecio poczuł się tu osobą ważną, no i możliwość przejechania kawałka Europy prawdziwym, zagranicznym samochodem, a nie jakąś syreną czy trabantem, była bezsprzecznie imponująca. Łaskawie postanowił zaakceptować prośbę, tym bardziej że nie kolidowało to z letnim wyjazdem na Mazury.
Pozostało jeszcze zdobyć paszport, niemiecką wizę i załatwić dla mnie 14 dni zwolnienia w szkole.
W urzędzie paszportowym długie kolejki, ale teraz, już po letnim sezonie, jakoś poszło w miarę sprawnie. Odstałam pracowicie w kolejach pod niemiecką ambasadą. Najłatwiej było załatwić bezpłatny urlop w szkole. Powiedziałam dyrektorowi, że mąż mój, dziennikarz, wyjeżdża służbowo za granicę i może mu towarzyszyć żona, a więc to dla mnie wielka szansa zobaczyć kawałek świata i są osoby chętne na zastępstwa. Dyrektor do prośby się przychylił. W końcu dotychczas żaden mąż, żadnej z koleżanek, nie wyjeżdżał służbowo za granicę z możliwością zabrania żony.
Był piękny, ciepły, słoneczny październik. Starannie skompletowałam na ten wyjazd garderobę. Moja siostrzyczka Irenka wypożyczyła mi śliczną sukienkę z beżowego milanezu w brązowe liście.
Do Monachium przyjechaliśmy wczesnym popołudniem. Na dworcu czekali Szymkiewiczowie. Pojechaliśmy do Gräfelfingu. Mieszkali tu w wynajętym domu z ogrodem. Na parterze było biuro – Andrzej miał tu agencję reklamową, a Hania prowadziła sekretariat. Na piętrze była obszerna część mieszkalna, którą zamieszkiwali z rudym kotem oraz dwoma psami: już dość starym gordon seterem, który przyjechał z Polski, i ślicznym jamnikiem imieniem Józio. My otrzymaliśmy apartament w suterynie.
Andrzej na wieczór przygotował wspaniałą atrakcję – wyprawę do Monachium na Oktoberfest. Byłam zachwycona. W ogromnych namiotach poustawiane długie stoły, przy nich długie ławy. Kelnerki roznoszą piwo w litrowych kuflach, trzymając po dwa w każdym ręku. Na ogromnym rożnie obracają się rzędy kurczaków, na przegryzkę do piwa można kupić migdałki prażone w soli i białą rzepę wycinaną w długie wstążki. Gra orkiestra, ludzie radośnie popijają piwo, nie ma żadnych awantur. Wiele osób w uroczystych bawarskich strojach. Właśnie na stół, w pobliżu którego stanęliśmy, ochoczo wskoczyła starsza siwa pani w bawarskim stroju i zaczęła tańczyć…
Do domów biesiadnicy rozjeżdżają się samochodami na własną odpowiedzialność. Kary za spowodowanie wypadku są tak duże, że wszyscy kierowcy starają się zachować umiar w ilości wypijanego piwa.
W sobotę wycieczka w Alpy, spacer po alpejskich ścieżkach, potem Garmisch-Partenkirchen z wspaniałym basenem wybudowanym przed paru laty przed zimową Olimpiadą. Na tym górskim spacerze wymyślił Andrzej, że przy tej pięknej pogodzie można by na następny weekend pojechać do Włoch nad jezioro Garda.
W tygodniu zwiedzaliśmy okolice Gräfelfingu i snuliśmy się po Monachium. Byłam oczarowana tym miastem. Piękne sklepy, bogactwo dóbr wszelkich, restauracyjki, kawiarenki, Pinakoteka – muzeum sztuki nowoczesnej, a w nim obrazy Pabla Picassa, Maxa Ernsta, René Magritte… Pogodni ludzie, ład i porządek…
Włoską wizę załatwiło się dla nas w parę minut we włoskim konsulacie i już w piątkowe popołudnie zostało starannie zapakowane renault. Namiot, śpiwory, dmuchane materace oraz gordon seter zajęły miejsce w odkrytym bagażniku, jamnik i kot rozlokowali się w przedniej części samochodu. Wyruszyliśmy pośpiesznie w kierunku austriackiej granicy. Na przejściach granicznych Andrzej, żeby nie mieć problemów z odprawą, pokazywał najpierw paszporty czworonogów, potem paszporty naszej czwórki złożone w stertę tak, żeby mój i Miecia znalazły się w środku.
Zapadał wieczór, zrobiło się chmurno, na przełęczy brenneńskiej leje deszcz. „Tu zawsze tak leje” – powiedział Andrzej. Ale kiedy się okazało, że nie przestaje padać i nad Gardą też będzie lało, podjął szybką decyzję „Jedziemy do Wenecji”. Z telefonu na stacji benzynowej zarezerwował pokój w hoteliku na Lido, dodając, że będzie ze średniej wielkości psem.
Właściciel hotelu wyszedł na nasze powitanie z owczarkiem niemieckim. „Ke bello pastore tedesco” – zachwycił sią Andrzej, wychodząc naprzeciw z jamnikiem. Właściciel hotelu zadowolony z komplementu zapytał: „Mówiłeś, że twój pies jest średni, a ten jest mały”. „Bo w samochodzie mam dużego, to razem będzie średni, ale ten duży będzie spał w samochodzie”. Kot, dyskretnie, został wniesiony w torbie.
Po rozlokowaniu się w hotelu poszliśmy na późną kolację do niewielkiej restauracyjki. I tu o godzinie 12 w nocy po raz pierwszy w życiu jadłam pizzę (w Polsce w tamtych czasach produkt zupełnie nieznany) i zachwycałam się kunsztem kucharza: stał przed wielkim lustrem z uniesioną ręką, kręcąc ciastem na jednym palcu.
Wenecja była cudna, z piękną słoneczną pogodą, już bez upałów i niemal bez turystów. Dostałam od Hani koraliki ze szkła z Murano. Na pustej plaży na Lido, zbierając muszelki, znalazłam wyrzucony przez morze plastikowy różowy kwiatek. Zabrałam go na pamiątkę.
W poniedziałek przyjechał Andrzej Karolak, a we wtorek z samego rana udali się z Szymkiewiczem na poszukiwanie samochodu. Miecio im towarzyszył. No i kupili piękny, zielony metalik (przynajmniej tak go zapamiętałam).
W środę wczesnym rankiem, po przygotowanej przez Hanię kawie i zapakowaniu kanapek na drogę, wyruszaliśmy do Polski − Karolak swoim starym samochodem, a Miecio i ja tym świeżo nabytym cudem. Wsiadałam do samochodu mocno spięta. Niepewna, jak nam się będzie jechało po tej niemieckiej ziemi…
Kiedy już oddaliliśmy się od Gräfelfingu i wjechaliśmy na monachijską obwodnicę, usłyszałam głośne trąbienie mijającego nas samochodu. Na szczęście na drodze było pusto. Miecio szybko zjechał na pobocze. Samochód nas ścigający przybliżył się. Otworzyły się drzwiczki, a w nich ukazał się Szymkiewicz w białym szlafroku i w klapkach, z moją czarną, niewielką torebką w ręku. Zaklął głośno, wręczając Mieciowi tę moją torebkę, i oddalił się czym prędzej. No cóż, w tych przedwyjazdowych nerwach zostawiłam torebkę w kuchni na krześle, a w torebce były nasze wszystkie dokumenty i pieniądze. Na nasze szczęście nie jechaliśmy zbyt szybko, a Szymkiewicz wykazał się błyskawicznym refleksem.
I tak dzięki mojej misternie uknutej intrydze udało mi się zobaczyć Monachium, zupełnie nieoczekiwanie zwiedzić Wenecję i spotkać Hanię.