Tina z piórkiem

Tina, kruczoczarna cocker-spanielka, była istotą niezwykle spokojną, zrównoważoną, wszystkim przyjazną, posłuszną, ogromnie towarzyską i dystyngowaną. Po prostu była damą.

Nie miała zwyczaju wpychać się do łóżka, sypiała w swoim koszyku, a w dzień chętnie układała się na kanapie. Kiedy odwiedzali nas goście i pojawiały się na stole jakieś przysmaki, starała się zająć miejsce na krześle w pobliżu stołu i obserwować to, co się przy nim działo. Nie zniżała się do żebraniny. Siedziała dostojnie i tylko w jej dużych, trochę smutnych oczach można było dostrzec chęć choćby spróbowania czegokolwiek.

Chodziła z nami na długie spacery, siadywała pod stołem w kawiarenkach, a w barku w Stowarzyszeniu Dziennikarzy zasiadała dumnie na wysokim stołku. Jeździła z nami na wakacje, latem na jeziora, czasem zimą w góry. Zabierałam ją na wycieczki prowadzonego przeze mnie w szkole kółka turystycznego i na obozy wędrowne. Była zaprzyjaźniona z moimi uczennicami.

Była też Tina świetną modelką. Chętnie pozowała do zdjęć. Lubiła dzieci, lubiła się z nimi bawić.

Nie pamiętam, gdzie ją kupiliśmy ani dlaczego nadałam jej takie imię…

Tina niestety była dość chorowita. Cocker-spaniele mają ciągłe problemy przez te swoje długie, słabo wentylowane uszy, wymagające starannej pielęgnacji. Miewała też czasem inne dolegliwości. Wizyty u weterynarza były dla niej zawsze ciężkim przeżyciem. Już kiedy tylko wjeżdżało się na ulicę Grochowską, zaczynała się nerwowo kręcić w samochodzie.

Nie była psem obronnym. Pamiętam, jak któregoś wieczoru byłyśmy same w domu, gdy nagle uchyliły się cicho drzwi wejściowe niezamknięte na klucz. W drzwiach pojawiła się postać w czerwonej koszuli i czarnej skórzanej kurtce. Podbiegłam szybko.

– Pan do kogo?  – zapytałam głośno. Wymienił jakieś nazwisko, wstawiając nogę w drzwi.  Zobaczyłam, że pół piętra niżej stoi drugi osobnik, oparty o parapet okna.

Tina siedziała posągowo pod ścianą na wprost drzwi, ze spokojem obserwując sytuację.

– Taki tu nie mieszka – krzyknęłam, dodając: – bo poszczuję psem.

Zobaczywszy Tinę, odruchowo cofnął nogę. Zdążyłam zatrzasnąć drzwi i przekręcić klucz. Serce mi waliło, a moja Tina pozostała spokojnie na miejscu.

Tylko raz jeden zdarzyło się, że obudził się w niej duch bojownika. Wyszłyśmy na krótki spacerek w niedzielne przedpołudnie, na skwerek przed domem. Tina, bez smyczy, spokojnie przechadzała się po trawce. Na skwerku pojawiła się baba z suką na kształt owczarka niemieckiego. Spuściła ją radośnie ze smyczy, a ta pędem podbiegła do Tiny i ją ugryzła. Tu Tina, głośno szczekając, rzuciła się do boju. Podbiegłam i złapałam ją na ręce. Z przerażeniem zobaczyłam, że całe oko ma zalane krwią. Pobiegłam do domu. Po przemyciu wodą okazało się, że ma rozdartą dolną powiekę. Natychmiast pojechałyśmy taksówką na Grochowską do kliniki weterynaryjnej.

– Znów pani z tym nieszczęsnym psem – powiedział pan doktor i zaszył powiekę na dwa węzełki.

Była osobą gościnną.  Zdarzyło się, że dość późną nocą, w sobotni wieczór, wracaliśmy z jakichś imienin od znajomych na Pradze. Nocą z Pragi do Śródmieścia można było dojeżdżać mikrobusem.  Na przystanku stało parę osób i niewielki rudy piesek z zakręconym w górę puszystym ogonem. Podjechał mikrobus, wszyscy wsiedli i wsiadł ten mały rudzielec. Wysiadaliśmy przy Świętokrzyskiej i on też opuścił pojazd. Zapytałam: – Czyj to pies? – Nikt się nie odezwał. Mikrobus odjechał. Rudzielec najwyraźniej postanowił wędrować razem z nami. Była mroźna noc, no cóż, zabraliśmy go do domu. Tina spokojnie przyjęła przybysza. Przyglądała mu się tylko, leżąc na tapczanie, a kiedy on postanowił tam się umieścić, ustąpiła mu miejsca. 

Przybłęda był u nas przez całą niedzielę – wychodziłam na spacer z dwoma zwierzakami. Tina najwyraźniej zaakceptowała nieznajomego. Bardzo był niezadowolony, kiedy w poniedziałkowy poranek wychodziłam do szkoły i nie zabrałam go ze sobą. Na spacer z psami wyszedł Miecio. Rudzielec najwyraźniej nie był zachwycony Mieciowym towarzystwem. Szybko przebiegł ulicę, wskoczył do nadjeżdżającego autobusu i odjechał. Tak Tina straciła koleżkę.

Nie była też nasza Tina istotą zaradną, poddawała się biernie choćby drobnym przeciwnościom losu. Kiedy na spacerach po lesie wplątywała się w jej długie włosy na tylnych łapkach jakaś gałązka, siadała bezradnie i w milczeniu pozostawała do czasu, kiedy zorientowałam się, że za mną nie idzie. Czekała spokojnie, żeby ją uwolnić od tej gałęzi. Którejś zimy wyszła na spacer z moją Mamą. Po niedługim czasie Mama wróciła wielce zdenerwowana, mówiąc już od drzwi: – Krysiu, zginęła Tina.

Pobiegłam na poszukiwania. Było już mroczno. Ze skarpy na Dynasy dzieci zjeżdżały na sankach. Spytałam, czy nie widziały niedużego czarnego psa. – Takiego, co tam siedzi? – spytała mała dziewczynka, wskazując na moją Tinę siedzącą nieruchomo u podnóża skarpy. Tym razem okazało się, że śnieg wbił się jej w łapki. Gdyby nie moja szybka interwencja, pewno by zamarzła na śmierć, siedząc w tej nieruchomej pozycji.

Była z nami piętnaście lat. Pod koniec życia źle słyszała i z trudem wchodziła na schody. I w którymś momencie sama zdecydowała, że chce się już oddalić do krainy wiecznych łowów.

Pojechał Miecio z Tiną w sobotnie popołudnie z wizytą do Tadeusza, do jego domu w Konstancinie. Tina została w rozległym ogrodzie. Kiedy po jakimś czasie zaczął się za nią rozglądać, okazało się, że nigdzie jej nie ma. Do poszukiwań włączył się Tadzio i mama Tadzia – pani Kowalska. Pani Kowalska objechała na rowerze okoliczne uliczki. Wszystko bez efektów. Potem spadł wielki deszcz, a tuż po deszczu przyjechałam ja po zakończonych zajęciach w szkole. Obeszłam wszystkie możliwe miejsca w pobliżu, przemaszerowałam tereny szpitala, nie dało to żadnych rezultatów. Tina po prostu znikła. Tadeusz, który wiedział prawie wszystko o obyczajach psów myśliwskich, powiedział, że psy tak mają, że jeżeli przychodzi ich pora i mogą się gdzieś oddalić, to po prostu odchodzą, by oddalić się na zawsze.

Smutek zapadł wielki, bo wszyscy lubili to pogodne poczciwe stworzenie.