Chyba w maju 2007 roku spotkałam Alinę, opowiedziała, że się wybiera w podróż do Rosji na Wyspy Sołowieckie i do Murmańska i że ja też mogłabym z nią pojechać. Szybko podjęłam decyzję – jadę.

Wyprawę organizowała Helena. Helena była w czasach PRL-u nauczycielką rosyjskiego, ale kiedy PRL się skończył, skończyło się nauczanie tego języka. Postanowiła w jakoś inaczej wykorzystać te swoje umiejętności lingwistyczne. Wymyśliła niebanalny sposób na organizowanie prywatnych wycieczek do Rosji. Wyprawy pod tytułem „pielgrzymka”, do miejsc, w których w czasie ostatniej wojny zsyłani byli Polacy. Do zorganizowania pielgrzymki nie trzeba mieć ukończonych kursów pilotów wycieczkowych. Wystarczyło zebrać grupę dwudziestu kilku osób, znaleźć księdza, który chciałby na taką wyprawę wyruszyć, i zorientować się, czy na planowanej trasie napotka się jakiś katolicki kościół.

Dwa i pół tygodnia przed planowanym wyjazdem zachorowałam na grypę czy coś podobnego. Robiłam wszystko, żeby wyzdrowieć, ale nie bardzo się to udało. Jutro, w sobotę wyjazd, wszystko już spakowane, ale ja niestety czuję się marnie, jak tu rezygnować w ostatniej chwili? Drugi taki wyjazd może się nie zdarzyć.

W nocy męczył mnie kaszel, wzrosło ciśnienie. Taksówka ma być o 6.15 na dworzec, a dalej pociągiem do Olsztyna. No cóż, pojadę do Olsztyna i jak mi się nic nie polepszy, wrócę do domu. W Olsztynie na dworcu czeka na nas Helena i zbiera się reszta grupy. Mówię o moim raczej fatalnym samopoczuciu. Helena spokojnie mnie przekonuje, że nic mi nie będzie.
– Będziesz pod opieką dobrych ludzi, w grupie są lekarze. Najwyżej wrócisz z Kaliningradu.

W Lidzbarku Warmińskim postój, idą zwiedzać zamek. Zostaję w autokarze, zostaje też mocno obszerna dama. Uśmiecha się do mnie przyjaźnie. Mierzę ciśnienie: mam 210/110. Dama okazuje się być lekarzem i ma na imię Teresa. Wyjmuje z torby tabletkę, mam ją wziąć pod język.

Odprawa na granicy okropnie się wlecze. Wreszcie jedziemy dalej, siąpi deszcz. Zdecydowano, że autokar dowiezie nas do hotelu. Helena, wczuwając się w rolę prowadzącej pielgrzymkę, rozpoczyna głośne odmawianie różańca, poświęcając jedną cząstkę w intencji mojego zdrowia.

Kaliningrad oglądam z okien autobusu. Piękna gotycka katedra, biała cerkiew ze złotymi kopułami, dość ponure domy, a tu raptem sklep Levisa z markowymi dżinsami… Nasz hotel mieści się na peryferiach.
O 19.00 grupa wyrusza na wycieczkę po mieście. Zostaję w hotelu, Alina też zostaje.

Jutro rano mamy się spotkać z grupą w hotelowym holu o 7.30 i wspólnie wyruszyć na dworzec. Ku naszemu zaskoczeniu nikogo nie ma w holu i nie ma też w recepcji. Po chwili z lekko uchylonych drzwi wychyla się recepcjonista i informuje: „Uże uszli, wsie pasparty wziała”. Wybiegamy na zewnątrz, tu miały być taksówki, ale i taksówek nie ma. Helenie jakoś o dziwo nie przyszło do głowy policzyć podopiecznych i tak zostałyśmy nie tylko bez taksówki, ale i bez paszportów. Stoją tylko jakieś furgonetki i paru facetów. Alina pędzi pytać, czy nas który nie dowiezie na dworzec. Jeden się decyduje, mamy zapłacić 10 złotych. Zrobiła się 8.15, a pociąg ma odjechać o 8.00. Dojeżdżamy do dworca, na moim zegarku 8.30, a na dworcowym 7.30, nie wiedziałyśmy o różnicy czasu między Warszawą, a Kaliningradem. W hali dworcowej stoi Helena, spokojnie rozdaje paszporty i właśnie mój trzyma w ręku…

Z Kaliningradu jedziemy do Petersburga. Tu trzy godziny przerwy w podróży. Chętni mogą pójść na spacer do miasta. Zostajemy z Aliną na dworcu, sączymy jakieś piwo w kafe Biełyje Noczi.

Wreszcie podstawiono pociąg do Murmańska, wpakowujemy się do środka. W przewidzianym dla nas przedziale „płackartnowowo wagona” Alina, Teresa i ja mamy trzy miejsca: dwa górne i jedno na dole. Drugie na dole zajmuje młoda Rosjanka i ona oznajmia, że się z nami nie zamieni. Ustalamy, że Teresa, ze względu na jej mocno obszerne kształty, będzie na dole, a Alinie i mnie przypadły miejsca górne. Rosjanka jedzie z siostrą mocno bywałą w świecie i z rowerem – kupiły go dla rodziców. Tym rowerem zajęła całą górną półkę bagażową, a do skrzyni pod miejscem do spania napchała jakichś innych bagaży. Nam zostały tylko dwa miejsca bagażowe.

Pociąg ruszył, z sąsiedniego przedziału wychyla się już mocno rozbawiony uczestnik naszej pielgrzymki i zaprasza na drinka. Alina z Teresą przyjmują zaproszenie. Gdzieś po godzince wraca Teresa cała w rumieńcach i zabiera się do produkcji kanapek. Niespodziewanie pociąg ostro przyhamowuje. Z półki radośnie zlatuje rower na głowę Teresy. Nos rozcięty, guz na czole. Afera. Zimne okłady. Helena w krzyk. Dziewczyna w przerażeniu.  Na szczęście okazało się to nie groźne. Teresie wręczają pudełko czekoladek.

Na tej aferze ja wyszłam najlepiej. Dziewczyna przeniesie się na moje miejsce, a ja będę spała na dole.

Nocą mijamy jezioro Omega i Petrozawodsko. O 1.30 jest całkiem jasno. Następny cały dzień w pociągu. Za oknami małe drewniane domki ze stromymi dachami i gankami osłoniętymi potężnym daszkiem, lasy, lasy, lasy, wody, jeziora, pada deszcz. Mijamy polarny krąg…

Do Murmańska przyjeżdżamy po dziesiątej wieczorem, jest jasno jak w dzień, pada drobny deszczyk.

Na dworcu Helena informuje grupę, że teraz pójdzie załatwiać hotel, i oddala się do miasta. Wraca chyba po godzinie w towarzystwie niskiego, ciemnowłosego, szczupłego mężczyzny w szarym płaszczyku i oznajmia, że niestety w hotelu nie ma miejsc, a to jest ksiądz, który jej pomoże znaleźć jakieś noclegi. Ksiądz słabo mówi po rosyjsku. Jest misjonarzem, przyjechał z Chile i buduje tutaj kościół. Po udzieleniu tej informacji Helena z księdzem opuszczają dworzec.

Czas płynie powoli, Helena nie wraca, minęły już prawie trzy godziny. Ludzie coraz bardziej nerwowo chodzą po dworcu. Przecież ona ma nasze wszystkie bilety powrotne… i pieniądze zebrane na opłaty za noclegi… i skąd wiadomo, czy to był ksiądz… Wreszcie powracają. Jest druga w nocy. Noclegów nie znaleźli, w hotelu będą miejsca na następną noc. W tej sytuacji ksiądz zakwateruje nas w mieszkaniu, które tu wynajmuje na czas budowy kościoła i które pełni obecnie rolę jego biura i kaplicy. Zamawiają taksówki.

Przyjeżdżamy pod jakiś ponury blok. Ksiądz otwiera kluczem zardzewiałe blaszane drzwi. Ustawiam się tuż za księdzem. Mieszkanie jest na drugim piętrze. Dwa pokoje z kuchnią. Ksiądz wchodzi do mniejszego pokoju, tu stoi rozkładana kanapa i dwa fotele. Szybko siadam na kanapie, za mną Teresa, Alina i jeszcze dwie dziewczyny. My trzy będziemy spały na kanapie, one na fotelach. Reszta w większym pokoju „robiącym” za kaplicę. Tam jedni na krzesłach, inni na podłodze.

Ranek zaczyna się mszą celebrowaną przez dwóch księży – naszego i Chilijczyka. Wyruszamy do hotelu i potem w miasto. Murmańsk nie jest piękny. Smutne blokowiska. Jedyną ozdobą głównej ulicy, Prospektu Lenina, są obecnie kwitnące jarzębiny. To chyba jedyne drzewa, które dobrze czują się w tej szerokości geograficznej. Teraz jest czas polarnych dni – słońce tu nie zachodzi przez czterdzieści kolejne doby. W tym czasie roślinność szybko się rozrasta, krowy dają więcej mleka, ludzie są bardziej nerwowi. Potem przychodzi czas jesieni, pięknie muszą wyglądać te jarzębiny przystrojone czerwonymi koralikami swoich owoców. A po jesieni polarna zima – 60 czarnych nocy rozświetlanych tylko gwiazdami i polarną zorzą.

Murmańsk, jako niezamarzający port, odegrał dużą rolę podczas drugiej wojny światowej.
W ramach umowy podpisanej z III Rzeszą w roku 1940 stał się bazą dla niemieckich okrętów podwodnych w ich drodze na Morze Norweskie. Sowieci udostępnili swój port Niemcom w o wiele większym zakresie, niż to później robili wobec aliantów zachodnich. Kriegsmarine miała tu schronienie i przyjazne doki. W roku 1940 sowieckie lodołamacze pomogły przebić się na Pacyfik niemieckiemu krążownikowi pomocniczemu HSK „Komet”, który następnie zatopił siedem (i zdobył jeden) alianckich statków o łącznym tonażu 64 tysięcy ton.

Po 22 czerwca 1941 roku, kiedy nastąpiła „operacja specjalna” Niemców przeciwko ZSRS, Murmańsk stał się miejscem, do którego nawet zimą docierały alianckie konwoje z dostawami broni, amunicji, żywności i innych materiałów od Wielkiej Brytanii i Stanów Zjednoczonych.

W czasie zimnej wojny Murmańsk był bazą sowieckich atomowych okrętów podwodnych, nosicieli ładunków jądrowych.

Dziś jest portem macierzystym rosyjskiej Floty Północnej.

Miasto to, założone 5 października 1916 roku jako Romanow na Murmaniu, nazwane tak na cześć dynastii Romanowów, było miastem drewnianym. W czasie wojny uległo niemal całkowitemu zniszczeniu. Obecne, o zmienionej już nazwie, jest największym miastem na świecie wybudowanym za polarnym kręgiem, jest też absolutnym dziełem socrealizmu.

Najbardziej okazałą budowlą jest dworzec pomalowany na pogodny seledynowy kolor, jest też cerkiew i kościół w budowie, która chyba nieprędko się skończy. Ksiądz Chilijczyk niestety nie miał doświadczenia naszych księży. Rozpoczął to zbożne przedsięwzięcie od wznoszenia kościoła zamiast od domu parafialnego, w którym już teraz mógłby godnie przyjmować pielgrzymów.

Wynajętym autokarem przejeżdżamy z przewodniczką przez miasto, jedziemy na podmiejskie wzgórze, gdzie wznosi się ogromny pomnik Żołnierza Armii Czerwonej. Rozpościera się stąd wspaniała panorama całego Murmańska i jego portów. Po drodze mijamy pomnik upamiętniający załogę łodzi podwodnej „Kursk”, która zginęła właśnie w pobliżu Murmańska.

Następnego dnia jeszcze niedługa wycieczka statkiem na Zatokę Kolską (Morze Barentsa) i wieczorem wsiadamy do pociągu, który powiezie nas do Kiemu, a z Kiemu udamy się promem na Wyspy Sołowieckie. O Wyspach Sołowieckich napiszę innym razem.