Irenka i ja – to jeszcze jedna opowieść o mojej siostrzyczce Irence Biegańskiej.

Byłyśmy do siebie podobne. Ten sam, nieprzesadny 😊, rozmiar wzrostu, takie same oczy. Irenka zawsze szczuplutka, ja na ogół osiągałam nieco wyższe wyniki na wadze.

Łączyło nas wspólne dzieciństwo, zabawy w teatr, w papierowe lalki. Później wspólne zainteresowania. Razem uczyłyśmy się rysunku, jeszcze w Łodzi na prywatnych lekcjach, potem w Warszawie w Młodzieżowym Domu Kultury. Chodziłyśmy razem na wystawy, do teatrów, na wszelkie możliwe spektakle, na nadwiślańskie plaże.

Wszystko się urwało, kiedy Irenka wyruszyła na studia do Łodzi, do Wyższej Szkoły Sztuk Plastycznych. Znalazła się wśród ludzi pełnych fantazji, pomysłów, w kolorowej społeczności łódzkich szkół artystycznych. Spotkała tam intersujące koleżanki, kolegów, znalazła przyjaźnie, które przetrwały na zawsze. Ja pozostałam w Warszawie, w szarzyźnie Politechniki, wśród ludzi, z którymi nie miałam wiele wspólnego, wśród rulonów kalki technicznej, rysunków kreślonych grafionem, nieinteresujących mnie ćwiczeń i wykładów. Nie mogłam się zdecydować na porzucenie tych studiów na wydziale budownictwa, rozpoczęcie czegoś od nowa. Bardzo mi w tym czasie brakowało Irenki. Ale cóż, ukończyłam Politechnikę i z dyplomem inżyniera magistra rozpoczęłam pracę w szkolnictwie.

Kiedy po studiach Irenka powróciła do Warszawy i zaczęła pracę w Modzie Polskiej, a w połowie lat 70. zajęła się projektowaniem kostiumów teatralnych i filmowych, ja byłam nauczycielką przedmiotów zawodowych w Szkole Architektury i współpracowałam dość intensywnie z redakcją czasopisma dla wsi. Nie były to zajęcia, którymi można było komuś zaimponować, ale ja w tej mojej pracy pedagogicznej czułam się dobrze. Prowadziłam zajęcia nieszablonowo, wymyślałam własne sposoby prowadzenia lekcji. Do nauczanych przeze mnie przedmiotów zawodowych wplatałam opowieści o sztuce. Prowadziłam zajęcia pozalekcyjne: fotografia, turystyka: poznawanie Warszawy, wystawy, wycieczki, obozy wędrowne.

Współpraca z czasopismem „Nasz Klub”, potem jeszcze „Kobieta i życie” – rozmowy z ludźmi, wywiady z ludźmi sztuki, teatru, artystami ludowymi, podróże po Polsce. Bardzo to lubiłam, bo za każdym razem była to inna przygoda.

Irenka obracała się w eleganckim świecie stolicy, zawsze świetnie ubrana w zagraniczne szatki. Tego od niej wymagał jej niełatwy zawód.

Moja garderoba opierała się głównie na własnoręcznym rękodziele. Produkowałam starannie przeze mnie wymyślane sweterki, sukienki szyte na wykrojach z „Burdy”, czasem coś doradzała mi Irenka. Starałam się mieć rzeczy oryginalne, inne niż wszyscy, a przy tym praktyczne. W kawiarenkach warszawskiego „szlaku” – na Nowym Świecie czy Krakowskim Przedmieściu – nikomu ze znajomych nie przychodziło do głowy, że właśnie jestem inżynierem.

Ja w odróżnieniu od Irenki miałam ambicje sportowe: a to gimnastyka, narty, a to joga, kung-fu czy tai-chi, siłownia… Lubiłam wakacje pod namiotem, w Bieszczadach, nad jeziorami, obozy wędrowne, zagraniczne wycieczki objazdowe, dalekie, egzotyczne kraje…

Irenka wolała wakacje wygodne, stacjonarne, chyba najbardziej lubiła nadmorskie plaże i wygrzewanie się na słońcu. Nie ciągnęły ją wakacyjne podróże. Jej praca wiązała się często z podróżami po kraju,  wyjazdami za granicę. Kiedy rozstała się z Modą Polską, a skupiła się na pracy dla teatrów, doszły jeszcze wędrówki po samej Warszawie w poszukiwaniu odpowiednich surowców do przygotowywanych kostiumów. Często tułała się po hotelach, gdy pracowała przy pozawarszawskich spektaklach. Kiedy rozpoczęła współpracę z firmą Queen of Saba sprzedającą swoje wyroby w sklepach dolarowych w Rosji i demoludach, doszły podróże na przygotowywane przez nią prezentacje kolekcji, tej świetnie prosperującej w owym czasie firmy, oraz wyjazdy do Wiednia, gdzie zamieszkiwała jej właścicielka. Nic więc dziwnego, że wakacje wolała spędzać w relaksie i spokoju.

Widywałyśmy się głównie na niedzielnych obiadach u rodziców i prawie zawsze na święta Bożego Narodzenia i Wielkiej Nocy. Czasem odwiedzałam ją w jej kolejnych mieszkaniach, coraz większych, coraz piękniejszych, bardzo starannie przez nią urządzanych jak scenografie teatralne. Irenka podobnie jak ja lubiła antyki. Kupowała piękne meble, drobiazgi, bibeloty.

Ja zmieniałam mieszkania ciągle w jednym domu. Przy każdym nowym mieszkaniu i każdej nowej aranżacji budziła się we mnie skrzętnie ukrywana duszyczka inżyniera. Przede wszystkim dbałam o wygodę, o praktyczne rozmieszczenie przedmiotów, dekoracja miała być tylko uzupełnieniem całości. Irenki mieszkania musiały być dziełem sztuki scenograficznej, praktyczność była raczej na szarym końcu. Jej ostatnie mieszkanie, piękne, pełne kwiatów, z rozwieszonymi na ścianach instrumentami muzycznymi, misternymi dawnymi sukniami, a w nim jedyny racjonalnie urządzony pokój. To jej pracownia z półkami pełnymi książek i biurkiem zarzuconym przygotowywanymi rysunkami.  

Reprezentacyjne były też samochody Irenki. W czasie kiedy ja jeździłam już wiekowym małym fiatem, Irenka nabyła swój pierwszy samochód, granatową hondę civic. Potem chyba był peugeot i wreszcie śliczny, szpanerski, pomarańczowo-czarny citroen z otwieranym dachem – latem przeobrażał się w kabriolet.

Ja wolałam małe samochody – czym mniejszy, tym lepszy. Moim ulubionym samochodem po pozbyciu się kolejnego małego fiata był suzuki maruti.

Mimo iż żyłyśmy w rożnych światach, w razie problemów mogłyśmy zawsze na siebie liczyć. Ja podziwiałam jej przepiękne kostiumy, jej misternie wykreowane otoczenie. Ona doceniała moje talenty kulinarne, moje precyzyjne krawiectwo i osiągnięcia rękodzielnicze. Czasem zlecała mi wykonanie jakichś elementów projektowanych przez nią kostiumów. I to ona powiedziała kiedyś niespodziewanie, że powinnam zacząć pisać.

Smutno, że odeszła zbyt wcześnie. Może podobałoby się jej to moje blogowe pisanie.

Ostatni prezencik jaki od Niej dostałam
– szklany cukierek przywieziony z Murano.