Nadszedł lipiec. Jedziemy z Mieciem w Bieszczady na studencki obóz zbieraczy jagód! Namiot zaimpregnowałam osobiście, spakowane plecaki, książeczki Autostop w pogotowiu.
Autostop w Polsce został formalnie zalegalizowany i zinstytucjonalizowany w 1957 roku. Opracowano niewielki dokumencik – książeczkę autostopową – mały zeszycik z dużym czerwonym kółkiem przypominającym „policyjny lizak” na okładce, z kuponami w środku. Autostopowicz książeczką zatrzymywał samochód, a kierowca za podwiezienie dostawał kupon wyrwany z książeczki z liczbą przejechanych kilometrów. Na koniec sezonu odbywało się losowanie nagród dla kierowców posiadaczy największej liczby kuponów.
Inicjatorem i głównym dystrybutorem książeczek autostopowych było PTTK, sprzedawały je za niewielkie pieniądze kioski Ruchu, sprzedawali studenci. Taką zakupioną książeczkę trzeba jeszcze było zarejestrować na poczcie (książeczki były imienne) lub w specjalnym punkcie, przedstawiając książeczkę oszczędnościową z wkładem minimum 200 zł, na poczet przyszłych wydatków. Te książeczki autostopowe zachęcały kierowców do zabierania podróżnych. Legendę autostopu utrwaliła piosenka Karin Stanek:
Jedziemy autostopem
Jedziemy autostopem
W ten sposób możesz, bracie
Przejechać Europę
Gdzie szosy biała nić
Tam śmiało, bracie, wyjdź
I nie martw się, co będzie potem.
Autostop, autostop
Wsiadaj, bracie, dalej, hop
Rusza wóz, będzie wiózł
Będzie wiózł nas dziś ten wóz.
Wprawdzie „przejechać Europę” była to wtedy licentia poetica, tak jak i „szosy biała nić”, ale autostop dawał pewien element wolności…
Sprzedażą i rejestracją książeczek autostopowych przez dwa sezony zajmował się też Andrzejek – mój braciszek. Siedział w pomieszczeniu udostępnionym Zrzeszeniu Studentów Polskich przez Uniwersytet Warszawski, niedaleko bramy wejściowej do UW na Krakowskim Przedmieściu, i od rana do wieczora sprzedawał książeczki, wrzucając pieniądze do dużej, sportowej, czerwonej torby na ramię. Jakoś udawało mu się nie zrobić manka.
Wyruszamy
wczesnym rankiem, czekamy na drodze na okazję. Zabiera nas jakaś furgonetka,
jedzie w kierunku Lublina. W Gostyninie pan kierowca postanawia udać się do
sklepu po zakupy. Mamy poczekać góra pół godzinki. Rozsiadamy się więc na
krawężniku koło samochodu.
Po niewielkiej chwili podchodzi do nas mężczyzna cały w czerni: czarna koszula,
czarne spodnie, czarne tenisówki (jak się później okazało, własnoręcznie
pomalowane niezbyt trwałą farbą*), a w ręku czarna skórzana dość byle jaka
teczka. „Państwo czekają na ten samochód?” – zapytał, wskazując na furgonetkę.
Po otrzymaniu twierdzącej odpowiedzi zapytał: ”Czy mógłbym się do państwa
przyłączyć?”. Po otrzymaniu przyzwolenia przedstawił się i opowiedział, że
właśnie jedzie w lubelskie popracować latem u „bambra”. Kiedy dowiedział się o
celu naszej podroży, zrezygnował z ambitnych planów pracy na roli. Zbiór jagód
w Bieszczadach to właśnie to, o czym marzył. Podróż w Bieszczady trwała 2 dni,
chętnie przyłączył się do przygotowywanej przez nas kolacji i odrobiny miejsca
w naszym niewielkim namiocie.
Janusz Ułanowicz, bo tak się nazywał nasz towarzysz podróży, natychmiast poczuł się jak ryba w wodzie. Znalazł miejsce do spania w którymś z wojskowych namiotów przygotowanych dla zbieraczy, na zebraniu organizacyjnym przedstawił się jako student wydziału budownictwa Politechniki, opowiedział parę dowcipów o profesorze Zarankiewiczu i niemal natychmiast został wybrany na prezesa samorządu obozowego. Od tego momentu Miecio zwracał się do niego per „prezes” i ta ksywka „prezes” przylgnęła do niego na długie lata.
Jagody zbierało się w górach, co rano przyjeżdżała po zbieraczy ciężarówka, by dowieźć ich w odpowiednie miejsca. Wyruszali w las wyposażeni w kosze i grabki do ściągania jagódek z krzaczków. Wieczorem, po powrocie do bazy, ustawiali się w kolejce po odbiór towaru i pieniędzy. Tych koszy z jagodami trzeba było pilnować, bo zdarzało się, że niepostrzeżenie zmieniały właściciela.
Gdzieś po dwóch tygodniach mozolnej pracy zbieracza Miecio, „prezes” i ja oraz jeszcze paru chłopaków przenieśliśmy się wyżej w góry i przerzuciliśmy się na zbiór grzybów; była to praca o wiele przyjemniejsza i bardziej atrakcyjna finansowo. Wieczorem po odbiór plonów przyjeżdżała furmanka i odjeżdżała wyładowana po brzegi. Miecio w wolnych od zbieractwa chwilach zajmował się rzeźbą w drzewie.
Pod koniec lipca wróciłam do Warszawy. Miecio i „prezes” pozostawali jeszcze na sierpień, albo i dłużej. Ja wracałam, bo jeszcze miałam nadzieję dokończyć jakiś projekt czy zdać jakiś egzamin i chociaż się zbliżyć do końca rozwleczonych studiów, a poza tym, co było chyba najważniejsze, postarać się znaleźć jakiekolwiek mieszkanie dla Miecia.
Miecio odprowadził mnie do Dylewa, tu odbywały się wielkie targi, na których między innymi sprzedawano ciuchy przysyłane w paczkach z Ameryki przez polskich emigrantów. Zaopatrzona w jesienny paltot z beżowego lodenu dla Miecia i nowiutką nylonową śnieżnobiałą koszulę w tekturowym firmowym pudełku, oddaliłam się w kierunku Warszawy z jakimś zatrzymanym motocyklistą.
Motocyklista jechał do swojej podrzeszowskiej wsi, a ja ruszyłam dalej piechotą przez wieś, szukając noclegu. Zrobiło się ciemno, ludzie już siedzieli w chałupach. Na którymś podwórku stara kobieta paliła ognisko. Kiedy ją spytałam o nocleg, zapytała, patrząc na mnie: „Wy z Cyganów?”. Na moją przeczącą odpowiedź powiedziała: „Idźcie do wójta trzy domy dalej”.
Drzwi chałupy otworzyła synowa wójta. Wójt już siedział w łóżku. Przyjrzał mi się dokładnie i zarządził: syn ma pójść spać do stodoły, ja będę spała na jego miejscu. Na łóżko synowa założyła świeżutką białą pościel, zostałam poczęstowana mlekiem i pysznym chlebem. Rano, kiedy przyszłam podziękować wójtowi za gościnę i spytać, ile się należy, powiedział, że nie potrzeba żadnych pieniędzy, przyniósł mi jeszcze kilka pięknych jabłek na drogę, a potem, popatrzywszy na mnie jeszcze raz uważnie, zapytał: „A wy to z Koreańców?”. A kiedy zaprzeczyłam, powiedział: „Nie bójcie się, ja takich widziałem w telewizorze”.
Nie jestem pewna, czy gdyby ta sama sytuacja wydarzyła się współcześnie, ktoś by mnie tak serdecznie przyjął.
Dowiedziałam się znacznie później, że sołtysi czy wójtowie mieli wtedy obowiązek zabezpieczyć nocleg pieszemu wędrowcy.
Myślę, że w tych biednych powojennych czasach, w czasach gomułkowskiego PRL-u, było więcej zaufania do ludzi, więcej życzliwości dla innych. Nie było strachu przed obcym i mniej było zagrożeń.
*Po zdjęciu tenisówek okazało się, że stopy miał również czarne.