Przez cały wrzesień poszukiwałam mieszkania dla Miecia. Wreszcie na początku października na ogłoszenie gazetowe zgłosiła się jakaś kobieta. Ma do wynajęcia pokój na dolnym Mokotowie. Pojechałam obejrzeć. Pokój był niezły, w wojskowych domach, cena do zaakceptowania, właścicielka miła, dość gruba blondynka z niewielkim dzieckiem na ręku. Trzeba było wpłacić z góry za trzy miesiące, będzie można wprowadzić się za dwa tygodnie, czyli pod koniec października. Podpisałyśmy umowę, wpłaciłam. Miecio bardzo się ucieszył. W Bieszczadach robiło się zimno, padał deszcz. Miecio zajmował się zbieraniem widłaku i przemieszkiwał na bacówce, pożytek z tego był taki, że dostawał od bacy ser i żyntycę.
Pod koniec października przyjechał do Warszawy i w oczekiwaniu na dzień otrzymania kluczy do wynajętego pokoju za zgodą rodziców zamieszkał na chwilę w naszej kuchni na Kopernika. Jakież było nasze zdumienie, kiedy w oznaczonym dniu okazało się, że termin udostępnienia pokoju trzeba będzie przesunąć o tydzień, bo niespodziewanie przyjechała teściowa właścicielki. Potem się okazało, że tego wynajmu to ona jeszcze nie uzgodniła z mężem oficerem, który przebywał na jakimś poligonie. A kiedy oznajmiła, że musi zakończyć malowanie, zażądałam zwrotu pieniędzy.
Poprosiłam Henia Nasińskiego, żeby wystąpił w roli mojego adwokata. Henio był początkującym pisarzem i wyglądał najpoważniej ze wszystkich naszych kolegów, a też potrafił przemawiać wielce namaszczonym głosem – miał za sobą rok seminarium duchownego.
Przyszliśmy do wynajemczyni, a ona powiedziała ze smutkiem, że przecież to tylko jeszcze parę dni i że moje pieniądze leżą w kredensie – wskazała zwitek banknotów za kredensową szybką. Postanowiliśmy więc poczekać, Henio określił, jakie będzie płaciła odsetki za zwłokę. Przy następnym terminie znalazł się kolejny powód zwłoki. Zażądaliśmy kategorycznie zwrotu pieniędzy. Wielce niechętnie oddała, a dwa dni później ukazało się w gazecie ogłoszenie jej męża, oficera wojsk polskich: „Za długi mojej żony nie odpowiadam”. Niedługo odbyła się dość głośna sprawa sądowa. Ta raczej lekkomyślna pani pobrała zaliczki od paru „szczęśliwych” wynajemców i od paru jeszcze bardziej „szczęśliwych” nabywców tego dość niewielkiego pokoju. Pieniądze te były jej bardzo potrzebne, gdyż jej romantyczny kochanek zagroził, że jeśli nie dostanie kasy, to powiadomi o ich wspaniałym romansie jej męża, z którym to posiadała owe małe dziecko. Na rozprawie, na której Miecio zeznawał w charakterze świadka, okazało się, że tylko nam udało się, dzięki Heniowi, odzyskać pieniądze. Inni potracili pieniądze i drogie rzeczy pozostawione w zastaw.
Z początkiem października Irenka pojechała do Łodzi kontynuować nauki na uczelni. Ubiegły rok akademicki nie wypadł jej najlepiej. Nie udało się jej zaliczyć zadania specjalnego – zbudowania latawca. Wykonany przez nią latawiec okazał się nielotem, po prostu nie chciał odlecieć i Irenka nie otrzymała promocji. Przyszło jej powtarzać rok czwarty, na dodatek źle jej się zakończył plener w górach. Przyjechał ją odwiedzić Sławek Biegański. Bardzo się te odwiedziny nie podobały profesorowi Wegnerowi, organizatorowi pleneru, i postanowił Irenkę z pleneru wykluczyć. Więc odjechała ze Sławkiem, żegnana przez koleżanki i kolegów.
Andrzejek w owym czasie był już studentem drugiego roku chemii. Te studia chemiczne na Uniwersytecie Warszawskim to wymyślił sobie Andrzejek jeszcze w ostatniej klasie Technikum Kolejowego, a ponieważ nauka chemii w tym technikum była mocno zminimalizowana, kupował sobie czy też wypożyczał odpowiednie lektury i przez cały rok przed maturą dokształcał się z chemii samodzielnie. Kiedy przyszło składać dokumenty na Uniwersytecie, to ja zostałam oddelegowana do zaniesienia ich do dziekanatu. Pani sekretarka spojrzała i stwierdziła kategorycznie, że po technikum staranie się na chemię uniwersytecką jest absolutnie bez sensu. Nie zważając na jej uwagi, dokumenty zostawiłam i okazało się, że z egzaminem wstępnym nie było najmniejszego problemu. Andrzejek już w podstawówce był bardzo dobrym i bardzo samodzielnym uczniem. W nagrodę za świetne wyniki był nawet uczestnikiem balu przodowników nauki w Pałacu Kultury i osobiście tańczył z Rokosowskim. Ta jego samodzielność w zdobywaniu wiedzy była pewnym utrapieniem dla niektórych nauczycieli. Tata kupował systematycznie „Przegląd Techniczny”, Andrzejek był stałym czytelnikiem tego czasopisma i zdarzało się, że na lekcjach fizyki czy chemii podnosił rękę, oznajmiając radośnie, iż informacje podawane przez panią nauczycielkę są już nieaktualne.
W zaistniałej sytuacji mieszkaniowej Miecio dalej przemieszkiwał w kuchni na Kopernika. Andrzejek tymczasowo się umieścił w pracowni pan Kajetana Sosnowskiego, ojca Olka – szkolnego przyjaciela Andrzejka.
Nie bardzo było wiadomo, co robić dalej – brak pieniędzy, brak warszawskiego meldunku, brak możliwości stałego zatrudnienia. Jedynym ratunkiem stawał się ślub z mieszkanką Warszawy, no i w listopadzie zapadła decyzja – ślub odbędzie się w styczniu, a Tacie udało się zatrudnić Miecia u siebie w warsztatach fabryki cukierków „Syrena”. 30 listopada 1960 Miecio otrzymał angaż na siedmiodniowy okres próbny jako elektryk, pracownik fizyczny. Angaż ten przerodził się wkrótce w stałe zatrudnienie – kreślarz wykonawca katalogu części zamiennych do maszyn cukierniczych produkowanych przez Tatowe warsztaty. Kolejnym etapem Mieciowej kariery w przemyśle cukierniczym było zatrudnienie go w następnym roku w fabryce „22 Lipca, dawnej E. Wedel” na pół etatu jako projektanta opakowań do wyrobów cukierniczych pakowanych maszynowo. Wkrótce w precyzyjnie ręcznie rysowane (łącznie z liternictwem) przez Miecia projekty papierków przystroiła się cała mieszanka czekoladowa: Tarragona, Paryskie, Chińskie, legendarne Pierroty i Bajeczne. Można powiedzieć, że liczba osób oglądających galerię prac Mietka mogła ustąpić tylko „użytkownikom” dzieł Andrzeja Heidricha, projektanta polskich banknotów, w każdym razie te Mietkowe prace na pewno kojarzą się równie słodko jak i Heidrichaowe…