TPD IX – pierwsza nowo wybudowana szkoła w zburzonej, powojennej Warszawie. Dzieło architektów Józefa Jaszuńskiego i Stanisława Łukaszewicza. Budowę szkoły zakończono w 1949 roku, a w 1951 rozpoczęło działalność liceum. We wrześniu przybyli tu pierwsi uczniowie poprzenoszeni z innych szkól – dziewczyny chyba od Hoffmanowej czy Sempołowskiej, chłopaki chyba od Kołłątaja, znalazły się tu również dzieci z rodzin żydowskich, właśnie przybyłych ze Związku Radzieckiego, no i ja z Łodzi.
Patronem szkoły został Jarosław Dąbrowski – herbu Radwan, przydomek „Żądło”, pseudonim „Łokietek”, generał i naczelny dowódca wojsk Komuny Paryskiej (1871). Na elewacji szkoły, od strony boiska, umieszczono fresk przedstawiający generała na barykadzie. Aktualnie fresk ten już nie istnieje. Zupełnie nie wiem, kiedy go usunięto, chociaż mogłam go oglądać z okien mojego mieszkania.  

TPD, czyli Towarzystwo Przyjaciół Dzieci, to jedna z najstarszych organizacji społecznych w Polsce. Powstało w 1919 roku z inspiracji Stefanii Sempołowskiej, działaczki społecznej, pedagoga, publicystki, pisarki. Celem Towarzystwa była walka o lepszy los dla dzieci robotniczych, pomoc w zdobyciu wykształcenia. Towarzystwo zakładało, że cała działalność merytoryczna organizacji ma się opierać na podstawach naukowych, a wychowanie dzieci ma mieć świecki charakter. W okresie międzywojennym i tuż powojennym Towarzystwo prowadziło domy dziecka, żłobki, przedszkola, świeckie szkoły, organizowało obozy, kolonie letnie i innego rodzaju działania opiekuńcze. Od 1949 roku Towarzystwo zaczęło koncentrować się na organizacji i prowadzeniu szkół świeckich (podstawowych i średnich) oraz powiązanych z nimi przedszkoli i domów dziecka.

We wrześniu 1951 zostałam uczennicą dziesiątej klasy. Do szkoły miałam bardzo blisko, wybiegałam z domu na dźwięk szkolnego dzwonka.

Naszą wychowawczynią była profesor Janicka – „Madam”, nauczycielka francuskiego. Osoba nieśmiała, pełna dobrych manier. Miałam poważne kłopoty z tym francuskim, bo ja dopiero zaczynałam się uczyć, a reszta klasy miała już za sobą dwa lata nauki. Więc posłano mnie na korepetycje do hrabiego Dzieduszyckiego. Dziwne to były korepetycje – przychodziłam razem z kolegą Mikulskim, pokazywaliśmy, co jest zadane: streszczenie czytanki. Pan korepetytor pisał nam to streszczenie i potem przeważnie zapadał w drzemkę. Siedzieliśmy więc cicho, czekając, aż się ocknie i będzie można pójść do domu. Na lekcji wystarczyło wyrecytować streszczenie z pamięci.
Wiele zawdzięczam tej mojej wychowawczyni. To dzięki niej udało się mnie, dyslektyczce, przebrnąć przez pisemną maturę z języka polskiego. Cztery błędy ortograficzne kwalifikowały do oceny niedostatecznej (nie było jeszcze wiedzy o dysleksji), a pani profesor, przechodząc obok, bardzo dyskretnie wskazała mi palcem, co muszę poprawić.

Spośród nauczycieli zapamiętałam zaledwie parę osób.
Profesor Staszczykową, naszą polonistkę – siwa, energiczna pani, ubrana zawsze w brązowy satynowy fartuch z białym kołnierzykiem, zapięty starannie z przodu na guziczki. Mówiła głośno, ze świetną dykcją, na jej lekcjach zawsze panował spokój. Wymagała staranności w konstruowaniu wypracowań: „wstęp, rozwinięcie, zakończenie”.

Profesor Żurawski, ogromnie sympatyczny starszy pan, miał nas nauczać historii. Miał, bo nie nauczał. Właśnie otrzymaliśmy nowe podręczniki do historii z zupełnie na nowo napisaną historią. Pan profesor oznajmił, że opisana w nich historia niewiele ma wspólnego z prawdą, więc on tego nauczał nie będzie, osoby zainteresowane historią prawdziwą odsyłał do źródeł, a na lekcjach prowadził kulturalne rozmowy na różne tematy. Dramat rozpoczął się tydzień przed maturą. Pan Żurawski zachorował i egzamin z historii miał przeprowadzić pan Skąpski – dyrektor szkoły, obsadzony na tym stanowisku przez partię. Czytałam w ogromnym pośpiechu tę książkę z nieprawdziwą historią i jakoś udało mi się zdać ten egzamin.

Profesor Leśniowolski, powszechnie zwany Pimpkiem – zabawny dziwak. Na lekcje przychodził odziany w czarny spłowiały fartuch, dzierżąc w ręku ogromną, nieco sfatygowaną czarną skórzaną teczkę. Kiedyś po latach spotkałam go na Dworcu Centralnym, też dźwigał tę lub taką samą teczkę. Szkoła wprawdzie była wyposażona w gabinet fizyki, ale zabierał nas tam bardzo rzadko, jakby w nagrodę za dobre sprawowanie na lekcji. Nic jakoś z tej fizyki, z tych jego lekcji nie umiałam, ciągle byłam w pobliżu dwójki, ale kiedy wyuczyłam się do matury, pan profesor z zachwytu postawiłby mi piątkę, gdyby nie poprzednie fatalne wyniki.

1 maja 1953 r.

Na zebraniu rodziców sam dyrektor szkoły zapowiedział, że osoby mające zamiar udać się na studia powinny wstąpić do ZMP. Bez udziału w tej organizacji nie mają żadnych szans. No cóż, zapisałam się. Jakoś na szczęście ta organizacja działała na terenie naszej szkoły mocno opieszale. Jedynym obowiązkiem było przyjście na pochód pierwszomajowy w stroju organizacyjnym. Jedyną spektakularną akcją było wyrzucenie z organizacji kolegi Madeja z naszej klasy, za zastraszenie nożem profesora „Pimpka” – na lekcji fizyki (groziła mu dwója na semestr). Chyba jedyną klasową aktywistką była Joasia. Rozwiedzeni rodzice Joasi byli przedwojennymi komunistami i Joasia już się urodziła komunistką. Zapamiętałam ją, jak w dniu śmierci Stalina przyszła do szkoły zapłakana, w ciemnej spódnicy, zetempowskiej koszuli i w czerwonym krawacie owiniętym czarnym kirem.

Na lekcje religii osoby zainteresowane chodziły do kościoła. W Świętym Krzyżu, kościele ojców misjonarzy, lekcje te prowadził ksiądz Niedziela. Ksiądz Niedziela pochodził z wielodzietnej śląskiej rodziny, jak mówił, był jedenastym dzieckiem – sami chłopcy, więc razem z ojcem mogliby utworzyć drużynę piłki nożnej. Te lekcje religii były bardzo interesujące, przychodziło na nie sporo osób z różnych szkół. Ksiądz Niedziela był erudytą, znał siedem języków, wiele czytał, był doradcą kardynała Wyszyńskiego i to za jego namową wprowadzono do seminarium marksizm, żeby móc umieć przeciwstawić się tej ideologii. Usłyszałam po latach, że opuścił klasztor, zdjął sukienkę.
Z tych dwóch lat w TPD nr 9 nie pozostały mi żadne przyjaźnie.