Rozpoczynam studia

Wybór studiów to nie zawsze decyzja o tym, czym będziemy się zajmować przez resztę życia, ale to przede wszystkim decyzja o tym, jakich się będzie miało znajomych i przyjaciół z tego okresu życia. Myślę, że mało kto zdaje sobie z tego sprawę w momencie podejmowania decyzji „co studiować”.

Zastanawiając się nad wyborem studiów, skreśliłam już na wstępie studia humanistyczne, na samą myśl, że musiałabym zdawać jakiś egzamin pisemny… a co z moją ortografią, nie byłam w stanie jej w żaden sposób opanować przez wszystkie poprzednie lata nauki. Pozostało więc rozstrzygnąć – Akademia Sztuk Pięknych czy architektura.

W 11-tej klasie siedziałam w jednej ławce z Basią (chyba na moje nieszczęście). Zaprzyjaźniłyśmy się przez to wspólne siedzenie w ławce. Zaczęłam bywać u niej w domu. Basia mieszkała z tatą, mama Basi nie żyła już od kilku lat. Tata Basi był profesorem na architekturze i jak dowiedział się o moich rozterkach, zaczął mnie bardzo namawiać na studia architektoniczne. Zapisałam się do MDK-u (Młodzieżowego Domu Kultury) do pracowni architektury, w nadziei, że tam rozwinę swoje umiejętności rysunkowe, ale tam robiło się tylko jakieś makiety. Rysowałam więc samodzielnie, a wiosną snułam się po Łazienkach z blokiem rysunkowym.

To ja przed maturą

Złożyłam więc dokumenty na architekturę, no i przyszłam na egzamin z rysunku. Ustawiono kompozycję, jakieś bryły. Rozstawiono sztalugi tak, żeby nikt nie widział, co rysują inni, a na sztalugach arkusz pakowego papieru. Wręczono węgiel rysunkowy i podano czas, w którym rysunek ma być zakończony. W ogromnym stresie wzięłam się natychmiast do rysowania, jak się okazało, skończyłam rysunek o godzinę za wcześnie. Niestety nie pozwolono mi go wcześniej oddać. Więc stałam przez tę godzinę, wypatrując, co mogłam zrobić lepiej, straciłam zupełnie pewność siebie.

Potem był jakiś egzamin z matematyki i z wiedzy o Polsce czy z czegoś podobnego, na którym namawiano wszystkich do przejścia z Wydziału Architektury, gdzie było po czterech kandydatów na jedno miejsce, na Budownictwo Przemysłowe – wydział otwarty przed rokiem, prawie to samo co Architektura, tyle że dla przemysłu, a tam na razie bardzo niewielu chętnych, wystarczy tylko zdać dodatkowy egzamin z fizyki. Przyszłam do Basi, powiedziałam jej tacie, profesorowi, że takie są propozycje, że nie jestem zbytnio zadowolona z mojego rysunku. Odpowiedział: „nic ci nie mogę pomóc”, niestety nie powiedział: „poczekaj do wyników egzaminu”, „przenieść się jeszcze zdążysz”.

Dowiedziałam się później, że tata Basi chciał nakłonić Basię do studiów architektonicznych, a ona, właściwie na złość tacie, jakoś nie było między nimi zbyt wielkiej przyjaźni, wybrała studia na SGGW i może stąd była ta niechęć do udzielenia mi tej prostej rady. 

Przeniosłam się w trakcie egzaminów, zdałam dodatkowo fizykę i zamiast ewentualnie zostać artystką, miałam zostać inżynierem, zamiast przebywać wśród młodzieży artystycznej, miałam się znaleźć wśród młodzieży politechnicznej.

Na pierwszym roku było dwieście pięćdziesiąt osób. Wykłady w fabrycznej hali należącej do Instytutu Techniki Budownictwa, z wyjątkiem marksizmu – te odbywały się w auli na Architekturze. Chyba tylko tyle  Budownictwo Przemysłowe miało wspólnego z Architekturą. Ćwiczenia w pokoikach Instytutu, niektóre wymagające pracowni, w budynkach Politechniki. Z przedmiotów architektonicznych jedynie historia architektury i geometria wykreślna. Geometria wykreślna był to chyba najtrudniejszy do zdania przedmiot – profesor Edward Otto wspaniale rysował kredą na tablicy, jednocześnie mówiąc. Rysował w zawrotnym tempie, ścierał i po chwili powstawał kolejny rysunek. Jego wykłady notowano najczęściej w zespołach trzyosobowych – jedna osoba starała się przerysować obrazki z tablicy, druga pisała to, co mówił, trzecia usiłowała zrozumieć, o co właściwie chodzi. Niestety w owym czasie dostęp do informacji pisanej był mocno ograniczony. Mnie się udało zdać geometrię wykreślną już za trzecim razem, a koledzy rekordziści dochodzili i do dziewiątego. Historię architektury wykładał profesor Stefan Siennicki – to były moje jedyne ulubione zajęcia. W ramach ćwiczeń profesor nakazał przygotować rysunki detali architektonicznych z wnętrz kościołów. Bardzo mi się to ćwiczenie spodobało. Robiłam rysunki dla siebie, ale też w barterze dla zainteresowanych za projekty z „mechanizmów i części maszyn” – przedmiot ten zaliczało się bez egzaminów, tylko na podstawie owych rysunków. 

W czasie tych początkowych, politechnicznych lat najbardziej byłam zaprzyjaźniona z moją siostrzyczką Irenką. Irenka właśnie rozpoczęła naukę w liceum TPD IX. Zaczęłyśmy razem uczęszczać do MDK-u na zajęcia rysunku prowadzone przez państwa Wdowiszewskich. Zaczęłyśmy też razem chodzić do teatru.

Irenka

To nasze zamiłowanie teatralne zawdzięczałyśmy cioci Jadzi. Ciocia Jadzia przyjechała z Łodzi z wizytą. Wielce elegancka, w dużym czarnym kapeluszu, chyba z jakimś piórem, w czarnym płaszczu, ze srebrnym lisem przerzuconym niedbale przez ramię. Nigdy jej tak eleganckiej nie widziałam przez cały mój pobyt w Łodzi. Przyjechała i od razu postanowiła pójść wieczorem do teatru, no i postanowiła zaprosić na ten spektakl Irenkę i mnie. Więc poszłyśmy z ciocią do Teatru Polskiego, bo tu było najbliżej, a ciocia nie znała Warszawy. Byłyśmy oczarowane teatrem, przedstawieniem, chociaż wcale go nie zapamiętałam, całą teatralną atmosferą. Ciocia wkrótce wyjechała, a my latałyśmy po wszystkich teatrach, na wszystkie przedstawienia, kupując najtańsze bilety i wypatrując lepszych wolnych miejsc. Pieniądze na bilety miałyśmy od Taty albo z moich pierwszych prac zarobkowych wykonywanych  na zlecenie kuzynki sąsiadki  – przyszywanie guzików do papierków (w owych czasach guziki do pościeli sprzedawano przyszywane do kartoników), szycia abażurów…

Na pierwszą naszą samodzielną wycieczkę do Krakowa, z wizytą do cioci Heli, pojechałyśmy nocnym pociągiem. W drodze od dworca zobaczyłyśmy plakat „Kordiana” w Teatrze Polskim, natychmiast kupiłyśmy bilety na wieczorny spektakl. „Kordiana” niedawno obejrzałyśmy w Warszawie, więc ambitnie chciałyśmy porównać obydwa przedstawienia. W pierwszym akcie, zwisając z najwyższego balkonu, wypatrzyłyśmy pustą lożę tuż przy scenie. Pod koniec przerwy wkradłyśmy się do owej loży i rozsiadłyśmy się wygodnie w fotelach. Jak wiadomo akcja „Kordiana” nie jest zbytnio porywająca… Na szczęście na zakończenie rozległy się głośne oklaski. 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *