I znowu Wilno znalazło się w Litewskiej Republice ZSRS. Zgodnie z podpisanym przez Polski Komitet Wyzwolenia Narodowego już 27 lipca 1944 r. porozumieniem z rządem ZSRS o polsko-sowieckiej granicy w mieście znowu zapanowały sowieckie porządki. Niespodziewane aresztowania, niespodziewane deportacje w głąb Rosji za Ural. Kolega Taty, pan Galski, zamieszkujący na naszej ulicy właśnie jakimś cudem uciekł z powrotem do Wilna. Pamiętam z jego opowieści, jak to zazdrościli mu współmieszkańcy potwornie zapluskwionego obozowego baraku posiadania znalezionych gdzieś obcisłych damskich majtek, które zakładał na noc do spania.

Irenka i ja
Irenka, Andrzejek i ja

Już w listopadzie i grudniu 1944 roku rozpoczęły się przesiedlenia ludności polskiej nazywane „repatriacją”, będące de facto „ekspatriacją” czyli po prostu wygnaniem. Przeprowadzono naprędce spis ludności. W spisie tym podawało się też narodowość. Osoby, które podały narodowość polską, namawiano „dość przekonywająco” na wyjazd do Polski, czyli poza nowo wyznaczoną granicę Związku Sowieckiego. Okazało się też, że osoby, które podały narodowość rosyjską, nie mają prawa do opuszczenia granic ZSRS. Sąsiadka z domu naprzeciwko po otrzymaniu takiej informacji popełniła samobójstwo…

Tata zapisał już nas na listę oczekujących na ową repatriację, jako miejsce docelowe podał Opole. Plan władz sowieckich to usunięcie z miasta jak największej liczby Polaków, przemieszczenie ich na tak zwane Ziemie Odzyskane. Miejsce Polaków mają zająć Litwini i Rosjanie. Ci ostatni przyjeżdżają tu chętnie, na razie w oczekiwaniu na porzucone mieszkania są dokwaterowywani do oczekujących na wyjazd.

Wujek Julek przed wojną miał dużą introligatornię, teraz stara się o możliwie szybki wyjazd, w nadziei, że w Polsce będzie mógł rozpocząć pracę od nowa. Starają się o zezwolenie na wywóz maszyn. Tutaj w Wilnie nie ma już zamiaru niczego rozpoczynać. Tym bardziej że ich starszy syn Henryk wraz z Armią Andersa znalazł się w Anglii i mają nadzieję, że wróci do Polski.

Idę z Babcią odwiedzić wujostwo (ciocia Jadzia jest siostrzenicą Babci), ich piękne duże mieszkanie w centrum Wilna znacznie się skurczyło. Został teraz dokwaterowany oficer NKWD, a na dodatek ciocia Jadzia hoduje w kuchni indyki, trochę dla siebie, a może na sprzedaż. Ciocia to nawet jest zadowolona z narzuconego im sublokatora. Jest całkiem sympatyczny i czasem przynosi jakieś trudno dostępne wiktuały. Zaprzyjaźniła się też z jego adiutantką. Właśnie przyszła zaprezentować Cioci nowo nabytą w „komisjonnom magazinie” piękną jedwabną sukienkę, w której ma zamiar zabłysnąć dziś wieczorem w teatrze. Niestety, nie był to trafiony nabytek – sukienka okazała się piękną jedwabną koszulą nocną i Ciocia musiała tę smutną informację przekazać adiutantce w możliwie delikatny sposób. Teraz w Wilnie pootwierały się komisy, ludzie przed wyjazdem starają się posprzedawać najrozmaitsze rzeczy, których nie sposób taszczyć ze sobą, jadąc w nieznane.

Odwiedzamy też z Babcią ciocię Helę, drugą siostrzenicę Babci, i kuzyna Szumborowicza w jego pięknym domu z ogrodem, gdzie mieszka z całą rodziną. Oni też już szykują się do wyjazdu. Wolą wyjechać wcześniej, obawiają się jakichś niespodziewanych represji ze strony obecnych władz. Te babcine odwiedziny to jakby pożegnania przed rozstaniem z bliskimi, których czeka nieznany los i których być może już się nie zobaczy. Babcia bardzo nie chce wyjeżdżać z Wilna, spędziła tu przecież całe swoje życie i przez to Tata ten wyjazd ciągle odwleka.

Ostatnie wileńskie zdjęcie części naszej rodziny.

W  rzędzie u góry wujek Julek Purski (późniejsze zamieszkanie: Łódź), nn, pani Szumborowiczowa (Warszawa), nn, Jasia Chrzanowicz córka Szumborowiczów (Warszawa), dalej: pani w okularach, Babcia Weronika, Ciocia Jadzia Purska (Łódź), w środku Mama, a poniżej Tata, Wanda Szumborowiczówna, później Markiewicz (Łódź), Jureczek Chrzanowicz, ja
i Stefanek Purski (Elbląg).

Dom, w którym mieszkaliśmy, przypadł do gustu jakiemuś rosyjskiemu generałowi – postanowił tu zamieszkać z żoną. Wiosną 45 roku zostajemy przetransportowani na ulicę Zakretową. Przy pośpiesznym pakowaniu nie odnalazł się Taty oficerski kordzik starannie ukryty na strychu przez Mamę na początku wojny. Przed wojną wisiał dumnie na ścianie nad kanapą, na tle łowickiego kilimu. Jedyne po nim wspomnienie to zdjęcie ze mną na pierwszym planie.

Zamieszkaliśmy w starym dość dużym drewnianym domu, tuż przy Zakretowym Lesie, naprzeciwko niemieckiego cmentarza z I wojny. Nie wiem zupełnie, jaki los spotkał pana Dziewczopolskiego – właściciela domu, który musieliśmy opuścić

Przydzielono nam mieszkanie na parterze z dużą werandą, niestety okropnie zapluskwione. Nie ma już babcinych, starannie pielęgnowanych oleandrów, filodendronów, kaktusów. Nie ma projektowanego przez Tatę pięknego dębowego kredensu, ani mamusinej toaletki…

Nie ma już moich koleżanek z ulicy Jasnej: Ani, Niusi i Tereni, z którymi grałam w klasy, nie ma już pięknego ogrodu, w którym stał nasz dom. Teraz głównym placem zabaw stał się cmentarz. Wzdłuż szerokiej alei, wiodącej od bramy cmentarza w równych kwadratowych parcelach otoczonych wysokimi tujami, jednakowe porośnięte trawą mogiły, bez żadnych tabliczek czy nagrobków, starannie rozmieszczone w szeregach, w równych odstępach. Na końcu alei ogromny kamienny pomnik lwa. Gdzieś z boku, bliżej płotu, opuszczona kaplica, do której dzieci bały się wchodzić. Można tu było się bawić w chowanego, zbierać poziomki, wspinać się na pomnik. Nikt dorosły tu nie przychodził.

W Zakretowym Lesie bolszewicy grzebali skazańców. Zakretowa była ślepą uliczką wiodącą do bramy Zakretu i to tędy przejeżdżały niekiedy furmanki przewożące ciała nieboszczyków. Widziałam kiedyś taką furmankę – ciała zakryte jakąś płachtą, spod której widać było białe ogolone głowy obrócone twarzą do ziemi… Tego obrazu nie udało mi się wyrzucić z pamięci.