Nasza rodzina jakoś sobie radziła w tych trudnych wojennych czasach. Nie pamiętam, żeby nie było w domu co jeść. Zawdzięczamy to bezsprzecznie szczęśliwemu zbiegowi okoliczności, że mieszkamy w domu z dużym ogrodem, a jego właściciel nie ma nic przeciw rozwijaniu ogrodniczych talentów Mamy. Mama pielęgnuje starannie grządki z sałatą, pomidorami, marchewką, sadzi kartofle – tak niemal od początku niemieckiej okupacji.

W ogrodzie rosły krzaki agrestu, porzeczek i malin, które mogliśmy zrywać. Uwielbiałam zielone niedojrzałe porzeczki i agresty, a też ku podziwowi moich koleżanek zjadałam kwiatki nasturcji oraz jagódki jarzębiny.

Ja też miałam swój malutki ogródek pod płotem za dużym drzewem, ale rosły w nim tylko ogromne konopie…

Babcia zajmowała się kuchnią, a potrafiła przygotowywać pyszne dania z rozmaitych produktów zastępczych, robiła najróżniejsze przetwory na zimę. Zajmowała się też hodowlą paru kur i stąd mieliśmy jajka.

Zwierzyniec – przedmieście, na którym mieszkaliśmy, było w pobliżu Karolinek – pagórkowatego lasu (dziś Karolinskas to dzielnica mieszkaniowa). Zimą chodziło się tu z Tatą na sanki i na narty, a latem i jesienią z Mamą lub Babcią na zbiór czernicy (czarnych jagód), poziomek, grzybów. Na łąkach zbierało się czymborek. Babcia przyrządzała herbatę z ususzonego czymborku lub z suszonych skórek jabłek. Zbierało się też jakieś znane Babci zioła.

Dla podreperowania budżetu domowego Tata rozpoczął hodowlę tytoniu. Rosły ogromne tytoniowe badyle z wielkimi zielonymi liśćmi i różowymi kwiatkami. Bardzo się one podobały mnie i Irence. Tata z Nadzią zbierali te liście, cięli na cieniutkie paseczki za pomocą maszyny skonstruowanej osobiście przez Tatę. Tytoniowe wiórki po wysuszeniu czekały na klientów (w naszym domu nikt nie palił). Wśród tych tatowych klientek były dwie starsze sąsiadki z domu za płotem zajmujące się komercyjnie ręcznym wyrobem papierosów. Przychodzili też nabywcy wykonujący samodzielnie skręty w gazecie.

Mama zajmowała się nie tylko ogrodem, ale i naszą garderobą. Szyła ubranka dla nas, a czasem dla moich dwóch lalek: jasnowłosej Jagusi i brunetki Reginki. Uszyła też dla siebie sukienkę, która mi się ogromnie podobała – dopasowana, z długim rękawem, z ciemnozielonego aksamitu. A na dużych naszywanych kwadratowych kieszeniach wykonała modny wówczas haft, seledynową nicią, łańcuszkowym ściegiem. Mama bardzo lubiła haftować serwetki, szkoliła też mnie w tej sztuce. Poznałam różne rodzaje haftu i mereżek. Produkowała też Mama wyroby dziewiarskie na drutach bądź na szydełku z surowca z recyklingu – pruła precyzyjnie wełniany łowicki kilim.

Wraz z nadejściem wojny zaczęły się szerzyć choroby zakaźne. Ja chorowałam na szkarlatynę, koklusz, razem z Irenką przechodziłyśmy odrę. Pamiętam zasłaniane okna, żeby się nie za wiele światła dostało do pokoju, nie bardzo wiem, na co to światło miało szkodzić… Ale najgorsza była choroba Irenki – heinemedina (ostre nagminne porażenie dziecięce lub polio). Choroba, jak mówiono, przywleczona przez ruskie wojska. Spadło to jak grom z jasnego nieba – Irenka miała porażenie jednej nóżki. Groziło to za chwilę kompletnym zanikiem mięśni. Szczęściem dla rodziców, a przede wszystkim dla Irenki, Tata skontaktował się ze swoim dawnym instruktorem gimnastyki z „Sokoła”, chyba nazywał się Zdanowicz. Okazało się, że właśnie zajmuje się od pewnego czasu gimnastyką rehabilitacyjną, i to dzięki jego mozolnym ćwiczeniom udało się uratować Irenkę przed kalectwem.

W czasie wojny rozpoczęła się moja edukacja. Klasę pierwszą rozpoczęłam w wieku lat sześciu – nauczycielką była Mama, no ale dalszego nauczania już się Mama nie chciała podjąć. Zostałam skierowana na tajny komplet. Moja nowa pani nauczycielka mieszkała na jakichś zupełnych peryferiach. Pierwszy raz przyprowadziła mnie Babcia, ale potem musiałam już uczęszczać samodzielnie. Nikt nie miał za bardzo czasu, żeby mnie tam zaprowadzać i odprowadzać z powrotem. Było to poza tym bezpieczniejsze ze względu na tajność kompletu. Jednak w pewnym momencie okazało się mało bezpieczne ze względu na moje pomysły. W zimowy wieczór wracałam z nauk z moją koleżanką, droga wiodła brzegiem zamarzniętego stawu. Zaproponowałam, żeby się poślizgać. Koleżanka bała się wejść na lód, więc postanowiłam jej zaimponować moją odwagą. Weszłam kawałek od brzegu i zaczęłam, tupiąc, maszerować… Lód się załamał i po chwili siedziałam na lodzie z nogami w wodzie. Koleżanka na brzegu zamarła… Pozostał mi w pamięci obraz osóbki z podniesionymi do góry rękami, krzyczącej „ratunkuuu!!!”, cóż, kiedy nikogo nie było w okolicy. Na szczęście udało mi się jakoś samodzielnie dotrzeć do brzegu. Dom koleżanki był niedaleko i jej mama wysuszyła przy piecu moje mokre szatki. Wróciłam do domu, nic nikomu nie mówiąc. Mamie opowiedziałam tę przygodę po wielu latach – i już niepotrzebnie wpadła w przerażenie.  Na komplecie oprócz mnie był jeszcze jeden chłopak i jedna dziewczynka. Pani nauczycielka uznała, że dzieci są tak zdolne, że nie będzie rozwlekała drugiej klasy na cały rok, i tak w tempie ekspresowym, w ciągu jednego szkolnego roku, ukończyłam drugą i trzecią klasę. W następnym roku zdecydowano, że już pójdę do szkoły litewskiej.