Moja miniaturowa firma Agencja Reklamowa KUBA powstała w lutym 1992 i była firmą jednoosobową. Jej pierwszym ważnym klientem była świetnie rozwijająca się firma „Welet” produkująca stolarkę okienną.

Właściciel „Weleta”, zaprzyjaźniony z moim bratem Jurek Kułakowski, mieszkał w owym czasie w Hamburgu, ale w Polsce prowadził działalność biznesową. Rozpoczął ją od handlu torfem w utworzonej przez siebie w województwie zachodniopomorskim firmie „Lasland”. Następnym jego przedsięwzięciem był tartak i produkcja modnej wówczas drewnianej boazerii. Tartak powstał w Maszewie i w niedługim czasie przekształcił się w fabrykę produkującą drewniane okna i drzwi. Firmę nazwano „Welet” na pamiątkę zamieszkującego na tych terenach przed wielu laty plemienia Weletów.

Początek lat 90. W Polsce po długich latach „socjalizmu” rodzi się kapitalizm. Powstają rozliczne małe i coraz większe przedsiębiorstwa. Początkowo raczej siermiężne, starające się jak najszybciej dorobić. Ulice zapełniają rozkładane łóżka, na których piętrzą się kolorowe sweterki, szaliczki i inna odzież. Bardziej zawansowani sprzedawcy rozstawiają „szczęki” – tak nazywano uliczne zamykane stoiska przerabiane z metalowych kontenerów. Napływają do Polski masy towarów zza naszej wschodniej granicy. Pod Pałacem Kultury powstaje „ruski” bazar. Tu sprzedawane przedmioty można prezentować bezpośrednio na kamiennych płytach. W ogromne targowisko, największe w Polsce i jedno z największych w Europie, przekształca się Stadion Dziesięciolecia. Polskę zalewa tandeta. Na wszystkich tych straganach, stoiskach i bazarach sprzedawane są wyroby byle jakie, ale jakże potrzebne w kraju w którym przez lata brakowało wszystkiego.

Jurek był człowiekiem bardzo ambitnym. Jego fabryka miał być firmą na europejskim poziomie, produkować wyroby w najlepszym gatunku. Nie nastawiał się na produkcję masową. Okna „Weleta” z drewna mahoniowego robione były na indywidualne zamówienia, mogły mieć dowolne kształty, wymiary, kolory dopasowane do potrzeb klienta. Zamki, klamki, okucia pochodziły od renomowanych niemieckich firm. Ten rodzaj sprzedaży produkowanego towaru wymagał starannego przygotowania agentów zbierających zlecenia oraz efektownej reklamy prezentującej ekskluzywną, drogą ofertę.

W Warszawie przy ulicy Żwirki i Wigury otwarło swe podwoje duże, elegancko urządzone biuro. Tu mieściła się dyrekcja handlowa, tu zatrudniani byli agenci, zawierane poważne umowy, wystawiane faktury i tu zapadały decyzje dotyczące reklamy.

Firma rozwijała się dynamicznie. Powstawały jej filie w kilku dużych miastach Polski. Sprzedawała też swoje okna i drzwi na niemieckim rynku.

Z „Weletem” współpracowałam niemal od chwili jego powstania. Na początku było to tylko składanie powielanych na ksero wielostronicowych cenników i zszywanie ich na sprężynki.

Pierwszym poważnym zleceniem było zaprojektowanie logo firmy. Miał to być rysunek Weleta – dzielnego wojownika. Powędrowałam do muzeum archeologicznego, żeby się czegoś o tych Weletach dowiedzieć. Informacje zebrała dla mnie Monika Bajkowska, młoda pracownica muzeum, i to ona narysowała zielonego człowieczka z brodą i toporem w ręku.

Mając już logo, można było przystąpić do przygotowania druków firmowych, zacząć myśleć o ulotkach i katalogach. Zaczęły się moje podróże do Maszewa, by zobaczyć, jak wygląda produkcja, zapoznawać się z wprowadzanymi nowościami, czasem uczestniczyć w spotkaniach agentów.

Kolorowe, całostronicowe reklamy „Weleta” robione we współpracy z Waldkiem Kańczugą umieszczałam w „Muratorze”. Pamiętam, jak na zapisanie takiej reklamy w formie elektronicznej potrzeba było dwadzieścia jeden dyskietek. Miałam w domu tylko jedną. Z tą dyskietką w torebce pojechałam do Kauflandu dokupić resztę. Z pudełkiem dyskietek stanęłam w kolejce do kasy. Stojący w pobliżu ochroniarz przyjrzał mi się uważnie i kazał otworzyć torebkę. Zobaczył tę moją dyskietkę. Uznał, że została ukradziona. Zaczęła się awantura. Zawezwano kierownika marketu i właśnie w tym momencie pojawił się mój były uczeń, witając mnie radośnie: „Dzień dobry, pani profesor”. Chyba nie najlepiej wypadłam w tym niespodziewanym spotkaniu. Na szczęście kierownik sklepu stwierdził, że akurat dyskietek takiej firmy nie mają na składzie. Zostałam uratowana.

Pierwszy kolorowy katalog okien wymagał wykonania szeregu zdjęć reklamowych. Nawiązałam współpracę z panem Stefanem Sadowskim. W obszernej hali przy biurze na Banacha powstało prowizoryczne atelier fotograficzne. Wyznaczony do pomocy pracownik umocowywał ciężkie okno na stelażu. Nam pozostawało wymyślić atrakcyjną kompozycję ubarwiającą mający powstać obraz i odpowiednio rozmieścić oświetlenie. Po tygodniu pracy zdjęcia były gotowe. Żeby pokazać klientom wspaniałość oferowanego produktu, postanowiłam dodać do katalogu realistyczny rysunek przekroju okna wykonany precyzyjnie w kolorze przez Jurka Krzętowskiego, a na czwartej okładce zdjęcie desek w różnych kolorach. Pozostało opracować graficznie koncepcję katalogu, napisać wstępny tekst, podpisy do prezentowanych fotografii, no i uzgodnić wszystkie szczegóły z właścicielem firmy. To ostatnie nie należało do prostych zadań, bo Jurek zawsze starał się mieć jakieś uwagi, niekoniecznie słuszne.

Dodatkowym moim zajęciem stało się przygotowywanie biuletynu dla agentów. W biuletynie tym informowałam o wprowadzanych nowościach, niekiedy dodając wykonywane przeze mnie w Corelu wyjaśniające ilustracje, np. szczegółowo narysowane elementy zamków. Pisałam też porady, jak prowadzić rozmowy handlowe… W tym czasie pojawiło się na rynku sporo książek na temat sprzedaży – tłumaczenia z angielskiego. Zaopatrywałam się w tę lekturę i na jej podstawie pisywałam porady dla agentów. Nawet Jurek był zachwycony moim talentem pedagogicznym i rozeznaniem w temacie.

Ta praca w „Welecie” była bardzo interesująca, ale była też dla mnie dużym wyzwaniem. Wszystko musiałam sama wymyślać, koordynować, większość zadań wykonywać samodzielnie. Jedyny doradca, mój brat, mieszkał w tym czasie w Waszyngtonie i nawet łączność telefoniczna była utrudniona ze względu na różnicę czasu.