O czym tu pisać w ten niespokojny czas. Czas buntu, gigantycznych demonstracji, czas zarazy, czas nieprzewidywalnych, chaotycznych posunięć rządu, oszalałych decyzji naczelnika państwa, pierwszego sekretarza wiodącej partii.
Te moje opowiastki, trochę wesołe, trochę smutne, wspominki minionych już wydarzeń nijak nie pasują do obecnej chwili.
Niespodziewane zamknięcie cmentarzy w zaduszkowe dni, tragedie hodowców chryzantem, wściekłość i gorycz ludzi, którzy jak co roku chcieli odwiedzić groby swoich bliskich… przypomniały mi czas stanu wojennego.
Noc 13 grudnia, kiedy o 24:00 przestały działać telefony. Noc, w którą zapełniły się areszty, internowano w całej Polsce tysiące działaczy „Solidarności” i nie tylko… Dzień 13 grudnia, dzień, kiedy o dziesiątej rano zamiast „Teleranka” czy mojej ulubionej radiowej audycji „60 minut na godzinę” z telewizorów i radioodbiorników popłynął spokojny głos Wojciecha Jaruzelskiego obwieszczający zarządzenie stanu wojennego i nowe prawa obowiązujące obywateli. Patrole wojskowe, wozy pancerne i czołgi na ulicach Warszawy i innych miast, godzina policyjna. Zamknęły się granice kraju, zamknęły się granice miast. Samoloty przestały latać. Strach i niepewność jutra… Czy wkroczą „przyjaciele” ze Wschodu? A może z przyjaznym wsparciem, jak w 68 do Czechosłowacji wjadą pacyfiści z tejże Czechosłowacji i NRD? Czy wywiozą internowanych na wakacje na Syberii? Co będzie dalej? Jak długo to będzie trwało?
Administrację krajem przejął WRON (Wojskowa Rada Ocalenia Narodowego) – organ powstały nocą z 12 na 13 grudnia. Rada pod przywództwem Wojciecha Jaruzelskiego zgromadziła najważniejszych generałów i paru pułkowników. Urzędy administracji państwowej, urzędy miejskie zostały oddane pod kontrolę wojskowych komisarzy.
Zamknięto redakcje czasopism, zamknęły się teatry i kina, opustoszały sale wystawowe, odwołano koncerty. Radio i telewizja nadawały głównie komunikaty dotyczące przepisów stanu wojennego. Do telewizji niespodziewanie powrócił od nowa, niedawno nadawany radziecki serial „Siedemnaście mgnień wiosny”. Patrole policyjne i wojskowe nadzorowały ulice miast.
Stan wojenny był precyzyjnie przygotowany. Przygotowania trwały niemal od początku roku 1981 w obawie przed rosnącym gniewem normalnych ludzi, rosnącym w siłę związkiem zawodowym „Solidarność”.
Ta grudniowa noc w jednej chwili zmieniła życie wszystkich ludzi w Polsce.
W czasach, kiedy nie było telefonów komórkowych i internetu, trzeba było jakoś organizować przepływ informacji, organizować pomoc rodzinom internowanych, pomagać ukrywającym się. Szybko ruszyły podziemne drukarenki. Produkowano „bibułę”, przygotowywano jej kolportaż. Zaczęła napływać pomoc z zagranicy. Życie kulturalne przeniosło się do prywatnych mieszkań, do przykościelnych sal.
Dla tak zwanych normalnych ludzi wszystko było jakieś prostsze. Był tylko jeden wspólny wróg, nie było waśni politycznych, a Kościół wspierał obywateli.
To nagłe i całkiem niespodziewane zamknięcie granic dla wielu ludzi było prawdziwym dramatem, dla innych nieco mniejszym.
Ludzie, którzy z rozmaitych powodów znaleźli się chwilowo na Zachodzie stanęli przed dylematem: zostać, być może w lepszym świecie, porzucając może na zawsze, dom i rodzinę, czy wracać w niepewne jutro. Wielu nie wróciło…
Łucja, znajoma dziennikarka, zdecydowała się wraz z narzeczonym wyemigrować do Austrii czy może potem gdzieś dalej. Decyzja zapadła na początku jesieni. On wyjechał do Wiednia z końcem października, żeby znaleźć tam mieszkanie i pracę. Ona zajęła się sprzedażą warszawskiego mieszkania. Właśnie udało jej się zakończyć pozytywnie transakcję sprzedażową i kupić bilet na pociąg na 14 grudnia. No cóż została w ojczyźnie bez mieszkania i bez narzeczonego.
Maciek i Agnieszka 15 grudnia mieli polecieć na wycieczkę do Indii. Bilety na samolot kupione, bagaże przygotowane… Wycieczki zagraniczne w tamtych latach były zwykle eskapadą turystyczno-handlową. Niebotyczna cena dolara w Polsce wprost zmuszała turystę do zarobienia przynajmniej tylu pieniędzy by zwrócił się koszt wyprawy. Z Indii przesyłało się w paczkach piękne suknie, spódnice, kolorowe szmatki. Żeby je tam zakupić, potrzebne były dolary. A żeby mieć dolary, trzeba było wywieźć z Polski odpowiedni zestaw przedmiotów do sprzedania. No i w niedzielny poranek Maciuś z Agnieszką zostali w domu z tym zupełnie im niepotrzebnym, mozolnie zdobytym towarem.
Mąż mój Miecio Bukowczyk został bezrobotnym dziennikarzem. Wprawdzie wydawnictwo RSW „Prasa” zawiadomiło, że przez pół roku będzie wypłacało pensję, ale w redakcji główne zarabiane pieniądze pochodziły nie z pensji, tylko z wierszówki. Zamknęły się też różne gazety, dla których robił ilustracje. Z nastaniem stanu wojennego piórko i pędzelki pozostały nietknięte na półce. Miecio zaczął rozmyślać nad wynalezieniem innego zajęcia, a na razie, w towarzystwie dwóch kolegów z redakcji, nie bardzo wiem dlaczego, zaczął pobierać lekcje niemieckiego u zaprzyjaźnionej germanistki.