W czasach PRL-u we wszystkim musiał istnieć porządek odgórnie ustanowiony. Nadmiar swobód obywatelskich mógłby przecież obywatelom utrudniać życie, narażać ich na niepotrzebne rozterki, konieczność samodzielnego podejmowania decyzji.

Dotyczyło to również artystów. Artysta bez odpowiedniego dokumentu potwierdzającego jego artystyczność nie miał możliwości sprzedawania swoich prac w państwowych galeriach, a inne właściwie nie istniały. Nie mógł liczyć na oficjalne państwowe zlecenia ani oficjalnie otrzymywać pieniędzy za wykonaną pracę. Zdobywając ofertę pracy, trzeba było wynaleźć zaufanego posiadacza uprawnień, który by już za 10% honorarium był gotów podpisać umowę w imieniu wykonawcy. Wiadomo, Polak potrafi – błyskawicznie powstał system kompensujący głupotę.

Miecio wprawdzie już był artystą z pewnym dorobkiem, ale papieru odpowiedniego nie miał. Nie miał dyplomu artystycznej uczelni i nie wyobrażał sobie, żeby miał od początku zacząć studiowanie. Nie miało takich dyplomów wielu znanych artystów na świecie, ale na ich szczęście nie mieszkali w kraju intensywnie budującym socjalizm.

Byłam nawet na rozmowie u profesora Henryka Tomaszewskiego, ówcześnie dziekana wydziału grafiki na ASP. Pytałam w imieniu męża, czy na podstawie przedstawionych prac mógłby zacząć studia przynajmniej od drugiego roku (to by było dla niego do zniesienia). Niestety pan profesor poinformował mnie, że istnieją sztywne przepisy i mąż musiałby przystąpić do egzaminów wstępnych.

Jedyne, co Miecio mógł zrobić w tej sytuacji, to starać się o przyjęcie na podstawie prac do sekcji grafików Związku Plastyków.

Po starannym wybraniu prac, przygotowaniu podania i życiorysu złożyłam tekę i dokumenty w warszawskim oddziale. Pozostało oczekiwać na decyzję oddziału, a potem Zarządu Głównego Związku.

W wyznaczonym terminie ogłoszenia wyników powędrowałam do sekretariatu warszawskiego oddziału. Powitała mnie sekretarka, sympatyczna starsza pani. „Niech się pani nie denerwuje – powiedziała, uśmiechając się. – Sekcja grafiki zaakceptowała jednomyślnie” – dodała.

Zajrzała do teczki z dokumentami, przyjrzała się jeszcze raz uważnie i powiedziała ze smutkiem: „Tyle lat tu pracuję i nigdy się nie zdarzyło, żeby przy absolutnej akceptacji oddziału Zarząd nie zatwierdził decyzji.

Cóż. Udałam się do Zarządu, żeby dowiedzieć się dlaczego.

Wyznaczono mi spotkanie z jednym z członków komisji. Pan, o którego twórczości jakoś nigdy nie słyszałam, członek „Grupy Zachęta”, oświadczył, że prace są zbyt różnorodne i że ich autor musi jeszcze popracować nad ich ujednoliceniem.

„Grupa Zachęta” ogłosiła swoje powstanie 27 grudnia 1956 roku na spotkaniu założycielskim w uroczystej sali posiedzeń Senatu Politechniki Warszawskiej. Grupa skupiała, jak o nich napisał „Express Wieczorny”, „zapomnianych malarzy”, malarzy realistów. Jeden z członków właśnie wybranego zarządu powiedział na tym spotkaniu: „Nie wszyscy są miłośnikami impresjonizmu i innych stylów współczesnego malarstwa”.

Członkowie grupy wyrażali się z entuzjazmem o realizmie socjalistycznym. Byli zdecydowanymi przeciwnikami ówczesnej awangardy malarskiej.

Już samo wybranie miejsca na zebranie założycielskie, a wkrótce potem przygotowanie dużej wystawy prac artystów grupy w auli Politechniki Warszawskiej świadczyły, moim zdaniem, o inżynierskim podejściu do sztuki. Realizm, solidne rzemiosło, a nie jakieś tam odloty. Widziałam tę politechniczną wystawę, ale jakoś nie zapamiętałam żadnego dzieła ani nazwiska twórcy.

No cóż, Mieciowe prace były mocno odległe od upodobań artystycznych „Grupy Zachęta”. Pozostało pracować nad ujednoliceniem, a w razie zleceń poszukiwać ludzi z nazwiskiem wpisanym do odpowiednich rejestrów.

W świetle powstawania współcześnie nowej ustawy prasowej można też się spodziewać jedynie susznych regulacji dotyczących utworów plastycznych.