Ustrój socjalistyczny PRL-u, zmierzającego wyboistą drogą do komunizmu, pozostawiał obywatelom strzępki wolności gospodarczej. Istniały niewielkie prywatne firemki, działały niewielkie sklepiki. Tak zwana „prywatna inicjatywa” nie była jednak obdarzana szacunkiem społecznym ani darzona zaufaniem władz. W ankietach wypełnianych przy różnych okazjach, np. przy staraniu się na studia czy do nowej pracy, wpisanie w rubryce „pochodzenie społeczne”: „prywatna inicjatywa” obniżało szansę na pozytywne rozpatrzenie podania. Socjalizm nie przewidywał bogacenia się obywateli, w założeniach wszyscy mieli mieć po równo, a taka prywatna inicjatywa mogła oszukiwać państwo, ukrywać dochody, więc trzeba ją było starannie kontrolować i na wszelki wypadek nakładać różne opłaty prewencyjne: domiar, podatek od wzbogacenia…
Prywatny przedsiębiorca wprawdzie miał zazwyczaj więcej pieniędzy od pracownika państwowego, ale musiał cały czas działać tak, żeby te jego dochody wychodzące ponad przeciętną nie były zauważalne, a poza tym mieć takie zabezpieczenie finansowe, żeby móc zapłacić niespodziewaną daninę. W tej sytuacji szara strefa była być albo nie być przedsiębiorcy. Koniecznością stało się ukrywanie rzeczywistych dochodów.
Kiedy po rozstaniu się ze szkolnictwem i porzuceniu pracy pedagoga znalazłam się w galerii CPLiA na stanowisku starszego sprzedawcy, nie straciłam na tym finansowo. Pensja starszego sprzedawcy była porównywalna do pensji dyplomowanego nauczyciela szkoły średniej z dużym stażem. Praca tu była nie tylko o wiele mniej odpowiedzialna i niewymagająca zbytniego wysiłku umysłowego, ale też przynosząca dodatkowe, całkiem przyzwoite apanaże.
Te dodatkowe wpływy finansowe to były premie uznaniowe otrzymywane na koniec miesiąca, kilka banknotów, starannie włożonych do maleńkiej, papierowej, firmowej torebeczki. Pochodziły one z tej właśnie „szarej strefy”. Jedną z metod ich pozyskiwania była „podmianka”. Potwierdzeniem dla klienta był ręcznie wypisywany przez kalkę kwit, wyrywany z bloczka pod tytułem „kasa przyjmie”. Wystarczyło umiejętnie wypisywać te kwity, a na miejsce sprzedanego przedmiotu wstawić drugi taki sam, wydobyty z zakamarków magazynu lub błyskawicznie dostarczony przez producenta. Tym sposobem producent otrzymywał bezpapierowo swoje honorarium, a prowizja od sprzedaży pozostawała do podziału. Parę tak przeprowadzonych transakcji miesięcznie pozwalało przetrwać rzemiosłu i polepszyć żywot sprzedających w czasach, kiedy nie było kas fiskalnych, a karty płatnicze dopiero zaczynały się pojawiać.
Galeria, jako placówka sprzedająca pamiątki między innymi zagranicznym turystom, była zobowiązana do obsługi kart płatniczych. Zostałam nawet skierowana na kurs obsługi kart przygotowany przez dyrekcję Orbisu. Kurs ukończyłam, przeszkoliłam osobiście koleżankę z pracy, panią Bronię. Sklep otrzymał terminal i przygotowaną przez PKO tajną listę osób zadłużonych w banku, od których nie można było pobierać opłat kartą. Lista była dość długa, znajdowało się nawet na niej nazwisko syna jednego z wysoko postawionych urzędników państwowych. Sama myśl o tym, jak potajemnie, pod kontuarem, sprawdzać, czy posiadacz karty znajduje się na liście, zniechęcała do wydobycia terminala. O wiele prościej było powiedzieć, że niestety terminal się zawiesił i aktualnie jest niedostępny.
Czteroosobowy zespół pracowników sklepu: pani Irena – kierowniczka, pani Bronia – jej zastępczyni, ja – starszy sprzedawca, i pan Stefan – też starszy sprzedawca, ale na pół etatu, działał bezkonfliktowo. Wszyscy dokładnie znali swoje obowiązki. Dyskretnie wręczane premie nie budziły niczyich zastrzeżeń, niczyich pretensji.
Pamiętam zabawną sytuację. Na wystawie sklepu stała rzeźba – głowa konia, niemal naturalnej wielkości, wykonana w różowym fałszywym marmurze. Stała od dawna − nie budząc niczyjego zainteresowania. Aż pewnego letniego popołudnia galerię odwiedził Włoch, pracownik włoskiej ambasady. Przyjrzał się rzeźbie i po chwili zastanowienia dzieło zakupił. Pan Stefan starannie rzeźbę zapakował, klient zabrał nabytek i oddalił się. Pan Stefan natychmiast pobiegł do magazynu i po chwili w tym samym miejscu na wystawie stała identyczna głowa konia. Twórca tego dzieła powielał swoje projekty, robiąc ich odlewy z mielonego marmuru. Jakież było zdumienie nabywcy rzeźby, kiedy po kilku minutach wrócił do sklepu z jakimś drobnym pytaniem i zobaczył swój, jak pewnie myślał, unikatowy nabytek stojący dokładnie tak samo, w tym samym miejscu.
W tym nowym dla mnie świecie handlu sztuką dodatkową atrakcją były często zabawne sytuacje, poznawanie nowych ludzi.
Stałą klientką naszej galerii była urocza pani mecenas, elegancka, dowcipna, chętnie wdawała się w opowieści. Pani mecenas pisywała do jakiejś gazety felietony zatytułowane „moim zdaniem” a w nich były jej przewidywania, jak zakończy się aktualnie bulwersująca opinię publiczną któraś głośna sprawa. Udawało jej się to zawsze dobrze przewidzieć. No cóż, mąż jej był sędzią Sądu Najwyższego i zawsze znał wyroki jeszcze przed ich uprawomocnieniem. Jak podkreślała, była to dla niej najważniejsza zaleta jej męża, dzięki której wspaniale rozkwitała jej kariera dziennikarska. Pani mecenas uzupełniała wyposażenie domu, bo właśnie jej córka wyszła za mąż za Anglika, przeniosła się do Anglii, zabierając część mebli z mieszkania rodziców.
Po długich rozważaniach kupiła pani mecenas piękny duży stół. Wieczorem, kiedy już zrobiło się ciemno, po odbiór stołu przyjechał maluchem pan sędzia i poprosił pana Stefana o pomoc w umieszczeniu tego nabytku na dachu samochodziku. Pan Stefan pomógł w przeprowadzeniu tej skomplikowanej operacji i powrócił zdegustowany, komentując: „Ale kutwa, to nie mógł zamówić furgonetki i dał mi tylko dychę”.
Któregoś popołudnia wszedł do sklepu niemłody już mężczyzna, ubrany byle jak, w obszarpanej, wymiętej marynarce. W ręku trzymał czymś wypchaną, zniszczoną już reklamówkę. Na jego widok podeszła do mnie pani Bronia i szeptem powiedziała: „To jest nasz najlepszy klient”. Myślałam, że to żart, chociaż pani Bronia raczej nie miała za wiele poczucia humoru.
Klient pochodził chwilę po sklepie, zatrzymał się na dłużej przed stylową sekreterą, chyba najdroższym sprzedawanym u nas meblem. Posprawdzał, jak otwierają się drzwiczki i szufladki. Podszedł do kontuaru i już po chwili zaczął przeliczać sterty banknotów wydobywanych z tej pogniecionej starej reklamówki.
Najdroższą i największą tkaniną eksponowaną na ścianie galerii były „Wilki” według obrazu Wierusza-Kowalskiego. Martwiła się pani Bronia, że dzieło to obciąża bez sensu konto galerii, a nie ma żadnej szansy na znalezienie nabywcy. Szansy tej nie miało, bo nikt znający się na tkaninach czegoś takiego by nie kupił, bo to wcale nie zostało utkane. Takie monumentalne „tkaniny” tworzyła pewna artystka z Łodzi metodą naklejania kolorowych niteczek na płótno. Którejś soboty pojawiła się w sklepie młoda dziewczyna. Obejrzała kilka rozwieszonych tkanin, sprawdzała ceny. Zatrzymała się przed „Wilkami”, a potem poprosiła mnie o rezerwację tej tkaniny do poniedziałku. Oczywiści wyraziłam zgodę, traktując to jak kolejny żart klienta. Jednak w poniedziałek, niedługo po otwarciu sklepu, przyszła z mamą i maleńką córeczką trzymaną przez jej mamę na ręku. Przyniosła pieniądze i była bardzo wdzięczna za dotrzymanie obietnicy rezerwacji. Kiedy już transakcja dobiegła końca i tylko czekała na zapakowanie nabytku, wielce zadowolona opowiedziała, że właśnie wyszła za mąż za Szweda, kierowcę ciężarówki, i że wyjeżdża na stałe do Szwecji, a tkaninę tę wybrała, bo była najdroższa, a ona może zabrać jako mienie przesiedleńcze tylko jedną tkaninę. Zrobiło mi się smutno, chociaż jako handlowiec powinnam się cieszyć z sukcesu.
Najbardziej lubiłam popołudnia, kiedy to właśnie ja pozostawałam z panem Stefanem do zamknięcia sklepu. Pan Stefan był emerytowanym kierowcą. W CPLiA pracował od lat, tu, w galerii, do jego obowiązków należało sprzątanie oraz pakowanie większych pakunków. On też zajmował się dostarczaniem do punktu skupu makulatury z opakowań. Bardzo lubił te wizyty w punkcie skupu, bo makulaturę wymieniało się na papier toaletowy i pan Stefan, budząc zazdrość przechodniów, paradował przez miasto z dumnie wpiętą piersią, z przewieszonym przez ramię długim wieńcem papierowych rolek.
Pan Stefan miał duszę handlowca i kiedy nie było pani kierowniczki, chętnie wdawał się w konwersacje z klientami, doradzając w zakupach, i miał tu istotne sukcesy. Mieliśmy taką tajemną niepisaną umowę. Kiedy zaczynała się zbliżać godzina zamknięcia sklepu, pan Stefan, nie zważając na ewentualnych klientów, zaczynał sprzątanie sklepu, a ja powoli i dyskretnie przenosiłam srebrną biżuterię z ekspozycyjnych gablotek do sejfu na zapleczu. Ambicją naszą było zamknięcie sklepu 10, a przynajmniej 5 minut przed 19:00, chociaż tak naprawdę ani jemu, ani mnie wcale nie spieszyło się do domu.
Dobrze wspominam ten czas pracy w galerii. Nie pracowałam tam zbyt długo. O rozstaniu się z galerią zdecydowało otrzymanie propozycji pracy w dziale reklamy Domu Handlowego Nauki. Ta propozycja, to nowe wyzwanie było dla mnie spełnieniem marzeń.