W tym naszym, niby na owe czasy dużym, 72-metrowym mieszkaniu – dwa pokoje z kuchnią, ciągle ktoś dodatkowy przemieszkiwał, czasem na parę dni, czasem na dłużej. Tej jesieni w pokoju ze mną i z Babcią zamieszkała Rosia Krasoń, starsza koleżanka Irenki ze studiów. Właśnie skończyła Łódzką Szkołę Sztuk Plastycznych ze specjalizacją Odzież i dostała pracę w Instytucie Wzornictwa.

To wspólne mieszkanie z Rosią zaowocowało dla mnie wejściem w posiadanie niezwykle oryginalnego jesiennego płaszczyka.

W czasach, kiedy trudno było o jakąkolwiek tkaninę, Mama chyba przywiozła od Dziadka ze Szczecinka belę białego sukna z przeznaczeniem na jesionki dla córeczek. Materię tę rozcięto na połowę i oddano do farbiarni. Dla Irenki na zieleń butelkową, dla mnie na kolor rudy. Rosia wykonała staranny projekt tej jesioneczki: nisko naszyte dwie duże kwadratowe kieszenie, niezbyt duży stójkowy kołnierz, rękawki trzy czwarte, a z tyłu szeroka, nisko umieszczona patka, ozdobiona dwoma guziczkami z każdej strony. No, takiej jesionki nie miał nikt na całej Politechnice ani nawet w całej Warszawie. Budziła zachwyt albo ubolewanie – bo te za krótkie rękawki i taka patka bez sensu… Rosia niewątpliwie była bardzo zdolną projektantką. Kiedy niewiele później udało jej się pojechać do Paryża i zademonstrować swoje rysunki w redakcji „Elle”, została natychmiast przyjęta do pracy.

Ja byłam płaszczykiem zachwycona. Zawsze starałam się ubierać w miarę możliwości oryginalnie. Wymagało to dużego wkładu własnej pracy i pomysłowości szczególnie przy minimalnych zasobach finansowych i braku możliwości zakupu czegokolwiek w sklepach. Przemysł odzieżowy niemal nie istniał. W sprzedaży były koszule męskie, bielizna, pończochy. Niekiedy pojawiały się jakieś tkaniny, na ogół siermiężne. W pewnym momencie furorę zrobił cajg – szara, dość gruba, prążkowana tkanina na ubiory robocze, okazała się rewelacyjna do szycia spodni – w czasach, kiedy nawet się nie wiedziało o istnieniu dżinsów, królowały „cajgi”.

Kiedy przyszła moda na spódnice noszone z falbaniastą halką, ustaliłyśmy z Irenką, że Mama na pewno nie doliczy się białych prześcieradeł (wtedy prześcieradła były tylko białe), i postanowiłyśmy jedno poświęcić na nasze halki. Z tego prześcieradła uszyłyśmy dwie wspaniałe halki z falbaną u dołu obszytą cienką koroneczką. Teraz już tylko pozostało farbowanie – Irenki na czerwono, moją na fiolet. Sztukę farbowania miałyśmy opanowaną do perfekcji, farbowało się tkaniny, ubranka, pończochy. Zanim wymyślono rajstopy, zimą nosiło się grube, bawełniane, prążkowane pończochy, tzw. patentki. Sprzedawane jedynie w kolorze beż, więc farbowałyśmy na czarno, na czerwono… Te kolorowe pończochy nosiły wszystkie plastyczki, ale jakoś nie były popularne na Politechnice.

Moje kreacje wykonywałam w większości własnoręcznie, czasem z pomocą Mamy, to od niej nauczyłam się szyć. Głównym źródłem zaopatrzenia w tkaniny do tych moich kreacji była Cepelia, czyli Centrala Przemysłu Ludowego i Artystycznego. CPLiA powstała w czerwcu 1949 na wniosek Ministerstwa Kultury i Sztuki oraz Biura Nadzoru Estetyki Produkcji, jej zadaniem było roztoczenie opieki państwa nad wytwórczością ludową. Pod koniec 1950 roku istniało już 208 spółdzielni rękodzieła ludowego i artystycznego. Otworzono 60 sklepów detalicznych. Dla mnie najważniejszy był ten na Nowym Świecie. Tu oprócz dzbanuszków, laleczek, kwiatów z bibułki, haftowanych serwetek sprzedawano też tkaniny obiciowe, kolorowe cienkie płótna na zasłony okienne. Uszyłam sobie wytworną sukienkę z granatowo-czarnej grubej prążkowanej, nieco wypukłej obiciówki. Nie była zbyt przyjemna w dotyku, ale za to prezentowała się świetnie.

W czasach, kiedy jeszcze nie było PEWEX-u, zagraniczne ubranka można było kupić zupełnie legalnie na „ciuchach”. Tak nazywano niewielki bazarek mieszczący się w małej uliczce w okolicach Dworca Wschodniego. Tam rozsiadała się na stołeczku pani Lucynka (być może inaczej miała na imię), a przed nią na rozpostartej wielkiej płachcie piętrzyła się góra kolorowych szmatek z paczek z Ameryki. Tu Irenka kupiła kiedyś przepiękne czerwone pantofelki na bardzo wysokim obcasie. Irenka miała więcej pieniędzy na zakupy, bo studiując w Łodzi, dostawała od rodziców pieniądze na wyżywienie, a że do wyżywienia nie przykładała wielkiej wagi, stać ją było na takie luksusy.
Zdobycie jakichś ładnych pantofelków i na dodatek we właściwym rozmiarze graniczyło z prawdziwym szczęściem. Zimą chodziłam w pionierkach, sznurowanych, skórzanych, czarnych buciczkach nieco powyżej kostki na traktorowej podeszwie, latem w brązowych trampkach były tylko w takim kolorze. Kiedyś udało mi się kupić śliczne szare tenisówki zapinane na guziczek, były wprawdzie trochę za małe, ale można się było przyzwyczaić. Prawdziwym dobrodziejem dla dziewczyn był szewc na Kopernika, zwany powszechnie „filantropem”. „Filantrop” w maluteńkim sklepiku na rogu Ordynackiej sprzedawał za niewielkie pieniądze sandałki własnej roboty. Skórzana podeszwa, do niej doszyte pętelki i skórzany długi rzemyk, którym przymocowywało się podeszwę do nogi. Była też przez czas niezbyt długi moda na drewniaki na koturnie produkowane przez prywatnych wytwórców.

Biżuterię w dużej mierze też produkowałam własnoręcznie – długie korale z grochu, precyzyjnie malowane i lakierowane.

Oj, niełatwe to były czasy dla osób z ambicjami, by wyróżnić się z szarego tłumu. Czasy współcześnie zupełnie niewyobrażalne. Chodząc po galeriach pełnych butików, oglądając kolekcje rozlicznych sieciówek, wieszaki pełne kolorowych sukienek, bluzeczek, spodni, trudno sobie nawet wyobrazić problemy dziewczyn z tamtych lat.

Fot. Mieczysław Bukowczyk