Dowiedziałam się przypadkiem od Krysi Nastajówny, że nasza koleżanka Hania Lipowiec jedzie na obóz narciarski organizowany przez ZSP. Właściwie dlaczego byśmy miały nie pojechać też my? Poszłam do biura ZSP mieszczącego się w Gmachu Głównym. Zasiadał w nim Krzysztof Gąsiorowski, późniejszy literat, wtedy jeszcze student Politechniki, i dowiedziałam się od niego, że obóz odbędzie się na Hali Szrenickiej, ale nie ma już wolnych miejsc. Niezrażone tą informacją postanowiłyśmy samodzielnie wyruszyć na Halę Szrenicką, trzeba było tylko skompletować sprzęt narciarski. Na szczęście przyjechały z Wilna tatowe narty i narciarskie buty Mamy – wszystko w świetnym przedwojennym gatunku, był też w domu jakiś niewielki wojskowy plecak, do którego udało mi się zapakować wszystkie niezbędne rzeczy.
Do Szklarskiej przyjechałyśmy po południu i zgodnie ze wskazówkami tubylców wyruszyłyśmy pod górę w kierunku Hali. Nie było niestety wyraźnych oznaczeń drogi i po dwóch godzinach znalazłyśmy się niespodziewanie na strażnicy granicznej. Zaczął zapadać zmrok, na szczęście napotkałyśmy dom, gdzie pozwolono nam przenocować. Na Halę dotarłyśmy następnego poranka.
Schronisko na Szrenicy – duży, częściowo pusty budynek, w którym jedynymi gośćmi byli studenci z narciarskiego obozu. No cóż, nie było tu w owym czasie żadnego wyciągu narciarskiego. Bez trudu znalazłyśmy dwa wolne łóżka, przychodziłyśmy razem z obozowiczami na posiłki, wraz z grupą pod okiem instruktora uczyłyśmy się jazdy pługiem i bezpiecznych upadków. Nawet zaprzyjaźniłyśmy się z kierownikiem schroniska, zupełnie niezorientowanym, że jesteśmy tu na doczepkę. Niestety nikt w całym schronisku nie miał aparatu fotograficznego, jedynie tatowe narty zostały uwiecznione na przedwojennym zdjęciu.
Nadeszło lato. Mira zaproponowała wspólny wyjazd nad morze do Gdyni, tam miała ciotkę nauczycielkę, więc na pewno będziemy mogły zamieszkać w szkole. Wyruszyłyśmy we trzy: Mira, Krysia i ja. W Gdyni okazało się, że ciotka wyjechała gdzieś na wakacje (nie mogłyśmy jej uprzedzić o naszym przyjeździe, bo nie miała telefonu). Jedną noc pozwolono nam przespać w szkole, a od rana wyruszyłyśmy na poszukiwanie jakiegoś lokum. Na plaży w okolicach stacji Sopot Wyścigi stały dwa duże wojskowe namioty, a w nich polowe łóżka. To studenci z ZSP urządzili tu miejsca noclegowe, siedzieli na plaży, grając w karty i oczekując na turystów. Otrzymałyśmy za niewielką opłatą do dyspozycji jeden z namiotów. Z tych sopockich wakacji pozostały mi dwie fotografie, nie pamiętam przez kogo zrobione, na nich Krysia w mojej spódnicy (uszytej przeze mnie własnoręcznie z cepeliowskiej tkaniny zasłonkowej w kolorach biały, niebieski i granatowy), zaprzyjaźniony Czech, mieszkaniec sąsiedniego namiotu, i ja w fioletowych spodniach rybaczkach (też własnoręcznie uszytych i samodzielnie ufarbowanych).
W sierpniu wyruszyłam na studencki obóz wędrowny w
Bieszczady. W bazie w Zagórzu zaopatrzyliśmy się w wojskowe pałatki, z których
potem spinało się namioty, wypchaliśmy prowiantem plecaki i wyruszyliśmy na
szlak. Nasz przewodnik Wiesiek Zazdrosiński, kolega z warszawskiej grupy turystycznej,
miał jakąś jedyną mapę, wskazującą istniejące drogi i ślady dróg, znał też
trasę z wcześniej odbytego kursu szkoleniowego dla przewodników. Było to jego
pierwsze samodzielne przewodnictwo.
Wyruszyliśmy w piękną słoneczną pogodę śladami dróg, ale już chyba trzeciej
nocy spadł ulewny deszcz i okazało się, że nasze namioty z pałatek były
niewłaściwie pozapinane. Woda napłynęła do środka, wszystko zamokło.
Szczęśliwie w środku nocy przestało padać. Komuś udało się rozpalić ognisko. Do
rana udało się podsuszyć rzeczy i trzeba było pośpiesznie wyruszyć w dalszą
drogę. Była dość gęsta mgła, znikły piękne widoki na zielone połoniny. W tej
mgle pogubiła się droga, szliśmy cały dzień z krótkimi postojami. Zaczęło robić
się ciemno, brniemy przez bezdroża, wysokie pokrzywy, ja miałam długie spodnie,
a koleżanka w szortach zgubiła bucik w błocie, z trudem go odnajduje po omacku.
Poruszamy się wzdłuż sowieckiej granicy i strach, żeby jej niezauważenie nie
przekroczyć. Sowieckie straże tylko na to czekają. Opowiadano, że niedawno
jacyś obozowicze zostali aresztowani, przewiezieni do pobliskiego ukraińskiego
miasteczka i stamtąd z trudem powracali do kraju, a bohaterscy pogranicznicy
otrzymali kilka dni urlopu.
Wreszcie dobrnęliśmy do brzegu rzeczki. Wiesiek zadecydował, że grupa zostanie na brzegu, a on z dwoma chłopakami pójdą rzeczką, odnajdą schronisko, które jego zdaniem powinno już być w pobliżu, i tą rzeczką powrócą. Zniknęli w ciemności. Wrócili może po godzinie, kiedy już zdążyliśmy z lekka podsuszyć trampki przy ognisku, i teraz w tym podsuszonym obuwiu weszliśmy do wody i jeszcze przed świtem dotarliśmy do schroniska. Przygody podczas tej wędrówki nie zostały udokumentowane, niestety żaden z uczestników obozu, rzecz wprost nie do pojęcia, nie miał smartfona.
Skończyły się beztroskie wakacje, a we wrześniu okazało się, iż państwo Wdowiszewscy przestali prowadzić zajęcia z rysunku i malarstwa, a moja teka z rysunkami, tak jak i inne pozostawione w MDK-u, została zlikwidowana. Pozostały mi tylko na pamiątkę tych chwil spędzonych przy sztaludze miniaturowe szkice kompozycji.
Pozostała mi też fotografia rzeźby w glinie – studium mojej głowy wykonane przez Tadzia Duralskiego, kolegę z MDK-u, już na zajęciach na Akademii w pracowni profesor Nitchowej.
We wrześniu zapisaliśmy się z Andrzejkiem na kurs angielskiego u Metodystów – jedyne w tamtych czasach kursy angielskiego. Niestety, po paru lekcjach musiałam przerwać naukę, bo zachorowałam. Nie zdałam też przełożonego na jesień egzaminu i musiałam powtarzać rok…